piątek, 31 października 2014

Rajska plaża przed sezonem

Piękne plaże, jak urodziwe kobiety, otoczone są zawsze tłumem adoratorów. Lecz to te krnąbrne, niepokorne, skaliste i sztormowe samotnice potrafią skraść serce jak żadne inne. Za załomem skały, pagórkiem, zaroślami skrywają zakątki tak piękne, że chce się tam zostać na zawsze. Gdzie słońce migocze na falach, piasek grzeje stopy, a niebo upaja błękitem.
Zostaję!
Koh Lanta (เกาะลันตาใหญ่) przed sezonem wygląda jak każdy kurort szykujący się na przyjęcie gości. Trwają intensywne prace budowlano-remontowo-dekoracyjne, słychać stukot młotków i skrzypienie piły. W mgnieniu oka rosną lekkie, bambusowe konstrukcje, a w miasteczku wciąż więcej jest czasowych robotników budowlanych niż turystów. Dominującym dźwiękiem jest szum morza z rzadka przecinany warkotem motorówki, a muzyka z nadbrzeżnych barów sączy się dyskretnie w noc nie rozdzierając jej rykiem głośników.
Czasem bywam romantyczna
Pora deszczowa zbliża się ku końcowi, ale słońce praży zaledwie kilka godzin dziennie. Około godziny szesnastej chowa się za chmury, by znów zabłysnąć o zachodzie, gdy jego złota tarcza tonie w morzu. Niebo czasem przetnie błyskawica, czasem zapłacze ulewnie, lecz te humory nie trwają długo. Toniemy w ciepłych objęciach wieczoru wsłuchane w szum fal.

czwartek, 30 października 2014

Dolce far niente

Zbieranie muszli, to nie czynność, to rytuał. Zanurzam dłonie w piasku i uruchamiam wehikuł czasu. Już nie dorosła kobieta grzebie w błocie przyboju, tylko jasnowłosa dziewczynka szuka morskich skarbów, mała księżniczka przesypuje między palcami klejnoty babcinej szkatułki. Świat roztapia się w blasku słońca i szumie fal, zostaje piasek i ukryte w nim drogocenności. Czasem tylko skarbnik, stary krab pustelnik łypnie groźnie z wnętrza najpiękniejszej muszli, przypominając kto tu naprawdę rządzi.
Jak je teraz zabrać...?
Łazieneczka
Zachodnie wybrzeże Kho Lanta obsiadły hotele, resorty i proste bungalowy. Zajmują pas ziemi pomiędzy drogą a morzem i wypełzają aż na plażę. Większość jest murowana, ale część stanowią lekkie chatki z bambusa. Miejsce, w którym się zatrzymałyśmy ma w sobie coś cygańskiego: domki z bambusowych tyczek i mat z drzwiami zapieranymi kołkiem, słońce i rośliny zaglądające do łazienki, moskitiera rozpięta nad ogromnym łóżkiem, która chroni przed nocnymi wizytami zwierzęcych gości.

Łóżko godne księżniczki
Wokół recepcji biegną półki zastawione książkami w różnych językach pozostawionymi tu przez gości. Można je swobodnie pożyczać i wymieniać. W pochmurne dni, mieszkańcy leżą na kolorowych poduchach lub bujają się w hamakach, zatopieni w lekturze. Nadaje to miejscu klimat utopijnej komuny intelektualistów, uciekinierów ze świata korporacji i wyścigu szczurów.
Na patio
Można też wypożyczyć skuter

środa, 29 października 2014

Czasem chciałabym być wysoką, długonogą blondynką...

...jednak kiedy przychodzi do podróżowania, wielbię swój nikczemny wzrost, który pozwala wygodnie umościć się na fotelu autokarowym. W piętnastej godzinie jazdy, kiedy kończą się pomysły na ułożenie ciała dające ulgę podkurczonym dotąd kończynom, chciałabym być jeszcze mniejsza, chudsza i krótkonoga.

Czasem chciałabym nie zasypiać w każdym pojeździe będącym w ruchu, ale podczas wielogodzinnej podróży te narkoleptyczne skłonności stają się prawdziwym darem losu.
Cenna umiejętność spania w pozycji kłębka
Zwinięta jak kot, przesypiam większość ośmiogodzinnego przejazdu z Siem Reap do Bangkoku i dwunastogodzinnego z Bangkoku do Krabi. Autobus powrotny z Kambodży jest dużo lepszy i lepiej klimatyzowany niż ten, którym jechałyśmy do Siem Reap. Przejście przez granicę przebiega błyskawicznie i tylko smród gnijącej ryby odciska pożegnalne piętno na wspomnieniach z Kambodży.

Autobus z Bangkoku do Krabi to już całkiem wysoki standard, chociaż wciąż daleko mu do luksusu, który spotkałam dwa lata wcześniej na trasie z Bangkoku do Chiang Mai. Jest jednak prawie pusty, co pozwala każdej na zajęcie dwóch miejsc i umoszczenie sobie wygodnego legowiska.

wtorek, 28 października 2014

Dolina Tysiąca Fallusów (trzeci krąg Angkor)

Trzeciego dnia w Angkor zwiedza się świątynie oddalone o około 30 kilometrów od głównego kompleksu. Pierwsze jest stanowisko archeologiczne Kbal Spean (ក្បាលស្ពាន) na północno-wschodnim stoku Phnom Kulen czyli wzgórza liczi. Po zboczu kaskadowo spływają wody rzeki Stung Kbal Spean, tworząc liczne wodospady. Miękki piaskowiec, w którym rzeka wycięła koryto, zainspirował dawnych artystów do ozdobienia nadbrzeża licznymi płaskorzeźbami. Z powodu wysokiego stanu wody, nie możemy niestety podziwiać pełnej krasy rzeźbień, którym dolina zawdzięcza swoje wdzięczne miano.

Płaskorzeźby nad rzeką Stung Kbal Spean
W drodze powrotnej, spotykamy przemiłą Francuzkę. Lily ma 79 lat i podróżuje z czterema innymi "dziewczynami", ale została nieco z tyłu w drodze na szczyt. Przy chłodnej wodzie i owocach mango wywiązuje się ożywiona rozmowa. Starsza pani uwielbia Azję i spędziła w niej sporą część życia u boku męża Wietnamczyka. Mieszkała też w Ameryce Południowej, na Karaibach i w kilku krajach Afryki oraz Europy. Teraz jest na miesięcznych wakacjach, była już na północy Tajlandii, w Laosie, a po Kambodży wraca na tajskie wybrzeże i na wyspy.
Spotkanie z Lily
Z mocnym postanowieniem, że też będziemy podróżować nawet na emeryturze, jedziemy do Bantaey Srey (ប្រាសាទបន្ទាយស្រី). To najmniejsza i najbardziej hinduistyczna ze zwiedzanych świątyń. Otoczona fosą, polami ryżowymi i stawami lotosowymi jest ostoją wielu gatunków ptaków.
Bantaey Srey
Podobne do wróbli są też dzieci, które chmarą otaczają nas próbując sprzedać pocztówki i pamiątki za "one dollar". Nawet chłopiec nie mający nic do sprzedania, jak mantrę powtarza "one dollar for all" z kompletnym brakiem zrozumienia wypowiadanych słów.
Jedni pływają w osiedlowym basenie, a inni w tysiącletniej fosie
Dzieciństwo na kambodżańskiej wsi jest bardzo ubogie, a dzieciaki do mistrzostwa opanowały sztukę robienia smutnych min i oczu. Jest jednak ktoś, kto rozbraja system. W zetknięciu z ciepłem naszej Magdy, bolesne maski topią się jak wosk. Z początku tłumią uśmiech, ale już po chwili dzieciaki śmieją się w głos, słuchając szeleszącego języka, w którym Magda cierpliwie opowiada, jak piękna jest Kambodża i uczy liczyć do dziesięciu.

Kompaktowa Banteay Samré (ប្រាសាទបន្ទាយសំរែ) jest ostatnia na naszej trasie. Właściwie wszystkie zwiedzane dziś świątynie, warte są obejrzenia, a sama wycieczka jest bardzo przyjemna.
Bantaey Samre
W kompleksach Angkor Wat i Angkor Thom prowadzone są intensywne prace renowacyjne metodą anastylozy. Polega ona na rekonstrukcji obiektów w naturze, odbudowa w całości lub kluczowych fragmentów przy użyciu zachowanych oryginalnych elementów. Trzeba przyznać, że restauratorzy radzą sobie z trudnym zadaniem znakomicie. W obecnym stanie, zabytek daje pojęcie jak potężne i piękne było Angkor Wat w przeszłości.

poniedziałek, 27 października 2014

Khmerskie księżniczki (Angkor)

Angkor Wat jest największa i najbardziej znana świątynia w kompleksie Angkor (អង្គរ). Obowiązują do niego bilety jedno, trzy i pięciodniowe. My wybieramy opcję trzydniową i zwiedzamy zabytek według proponowanego przez Lonely Planet schematu małego (pierwszy dzień) i dużego (dzień drugi) koła.
Angkor Wat: jedno z bocznych wejść
Angkor Wat: scena batalistyczna
Angkor Wat: tancerze
Angkor Wat: panny, ale nie panny młode
Pierwszego dnia zwiedza się Angkor Wat i Angkor Thom, w skład której wchodzą świątynie Bayon, Bapuhon i Ta Prohm. Trasa drugiego dnia wiedzie przez świątynie: Preah Khan,  usytuowaną na sztucznym jeziorze Preah Neak Pean, Ta Som, Eastern Meabon i Pre Rup.

Bayon: panorama 
Bayon: wejście 
Świątynia Bayon 
Bayon: kamienne głowy
Bayon nad jeziorem 
procesja wokół Bayon
Gdyby ktoś miał tylko jeden dzień na zwiedzanie, zdecydowanie polecałabym mu Angkor Wat, Ta Prohm i Preah Neak Pean, a jeśli czas pozwoli - co swobodnie powinno zmieścić się w programie jednodniowej tuk-tukowej wycieczki - Bayon, Bapuhon i Pre Rup. Posiadacze biletu trzy bądź pięciodniowego, na pozostałe dni mogą sobie wypożyczyć rowery lub skutery i na własna rękę, zgodnie z upodobaniem, zwiedzić świątynie i świątynki ukryte w dżungli, nie wchodzące w skład standardowych tras.
Ta Prohm: front
Ta Prohm: wejście
Ta Prohm trawiona przez dżunglę
Staw Neak Pean
Preah Neak Pean
Tuk-tuk jest o tyle dobrym rozwiązaniem, że miejscowi doskonale orientują się w kompleksie, nie kluczą między świątyniami i znają godziny ich otwarcia. Jeśli podróżuje się w dwie, trzy osoby, jest to także najprawdopodobniej, najtańsza opcja przemieszczania się. Poza tym, przy odrobinie szczęścia można trafić na kierowcę posiadającego szeroką wiedzę o zabytku i ciekawie o nim opowiadającego. Tu karma dopisała nam średnio. Nasz kierowca był solidny i punktualny, ale niezbyt rozmowny. Z wielką jednak dumą obwoził nas po miasteczku, klucząc w plątaninie ulic, więc czułyśmy się jak prawdziwe księżniczki.
Miał być zachód słońca, a była tęcza
W porze deszczowej, spokojnie można sobie darować wschody i zachody słońca, które wpisane są w program standardowych tras, bo szansa na bezchmurne niebo o tej porze dnia, jest znikoma. Z drugiej strony rozpoczęcie zwiedzania około 6.00-7.00 pozwala uniknąć największego upału, który w kamiennych, nieocienionych ruinach potrafi dać się we znaki.
Wschód słońca też jakiś słaby

sobota, 25 października 2014

Miasto trzech walut

Zgodnie z zaleceniem przewoźnika, stawiamy się na dworcu pół godziny przed odjazdem. Autobus czas świetności ma już dawno za sobą i znacząco odbiega od tajskich standardów. Pasażerowie to wyłącznie obcokrajowcy: Hiszpanie, Japończycy, Amerykanie, jest też Grek, Islandczyk i Estonka. Zostajemy oznaczeni plakietkami z nazwą firmy transportowej i zapakowani do autobusu. Uprzejma obsługa roznosi posiłki i napoje. Dzielnie też walczy ze szwankującą klimatyzacją rozstawiając w autobusie wentylatory. Półgodzinny postój w warsztacie przywraca jej początkową sprawność czyli lekki, ciepły powiew.

Tylko kilkoro podróżnych posiada elektroniczne wizy do Kambodży, większość planuje wyrobić je na granicy. Żaden problem! Obsługa autobusu rozdaje formularze z uśmiechem zapewniając, że firma wszystkim się zajmie, a opłata wizowa jest dokładnie taka sama jak na przejściu granicznym. Z rozczarowaniem przyjmują informację, że mamy wizy elektroniczne i łamaną angielszczyzną negocjują jeszcze "same, same price", ale muszą ulec żelaznej logice, że mamy i nie potrzebujemy więcej wiz.
Wiza elektroniczna
Przejście graniczne w Poipet (ក្រុងប៉ោយប៉ែត) nie bez przyczyny określane jest przez wielu turystów, jako najgorsze na świecie. Ogromne kasyna wyrastają z błota i kłębiącego się u ich stóp tłumu handlarzy, drobnych przemytników i szemranych interesów.

Wędrujemy przez tą ciżbę, upał i smród gnijącej ryby, z plakietkami przewoźnika dyndającymi u szyi. Przypominają mi się opowieści z rynku ubezpieczeniowego o krajach, w których mafia, pod przykrywką ubezpieczycieli, dzieli się rynkiem samochodowym. Jeśli masz na szybie naklejkę potwierdzającą ubezpieczenie w jednej z firm "rodzinnych", konkurencja ją respektuje. Biada jednak temu, kto jej nie posiada! Zarysowanie na parkingu, wybita szyba lub stłuczka ze sprawcą, który uciekł z miejsca zdarzenia murowana.

Mam nieodparte wrażenie, że nasze plakietki są takimi tarczami nietykalności. Nie wiem na ile firmy autobusowe opłacają się pogranicznikom, ale odprawa przebiega w miarę sprawnie. Wizy na granicy okazują się oczywiście dwa razy tańsze niż wyrabiane przez firmę autobusową, ale 20 $ różnicy jest dla większości podróżnych problemem natury bardziej moralnej niż ekonomicznej. Tylko jedna osoba jest przetrzymywana na granicy nieco dłużej. To Argentyńczyk będący w podróży od przeszło roku; jego paszport, po przejściu przez ręce dziesiątków urzędników nabrał cech gałganka, nie mówiąc już o tym, że opalony brodacz mało przypomina ulizanego chłopca ze zdjęcia.

Reszta podróży upływa bez większych przygód i około 17.30 dojeżdżamy do Siem Reap (ក្រុងសៀមរាប). Ku ogromnemu zaskoczeniu, firma dziękuje za skorzystanie z ich usług, poleca się na przyszłość i przeprasza za niedogodności związane z awarią klimatyzacji, a w ramach rekompensaty oferuje bezpłatny transfer do i z hotelu. Czujemy się jak w międzynarodowych liniach lotniczych, a nie na skraju kambodżańskiej dżungli. Ta uprzejmość nie jest oczywiście bezinteresowna. Przedstawiciel przewoźnika nie tyle zachęca, co komenderuje nabycie biletu powrotnego. Trochę z lenistwa, trochę dla oszczędności czasu, a przede wszystkim dlatego, że plan i tak zakładał powrót do Bangkoku, kupujemy bilety u, było nie było, sprawdzonej firmy. Jak się później okaże, oferta połączeń jest dużo bogatsza niż opisuje przewodnik Lonely Planet. Oprócz minibusów, z Siem Reap odjeżdżają autobusy dzienne i nocne do Bangkoku oraz większości głównych miast Kambodży i wschodniego wybrzeża za Tajlandii.

Kierowca tuk-tuka, który ma nas zawieźć do guest house, z miejsca oferuje swoje usługi na obwożenie po świątyniach. W związku z tym, że wybór tuk-tukowca jest kwestią bardziej szczęścia niż umiejętności, a ceny mamy rozpoznane dzięki rozmowom z turystami spotkanymi wcześniej, dobijamy targu z kierowcą i umawiamy na dzień następny.

Informacja praktyczna: standardowa cena tuk-tuka obwożącego po świątyniach to 10-15 $ / dzień. Wszyscy jeżdżą według opisanego przez Lonely Planet schematu małego i dużego kółka, a trzeciego dnia zwiedza się świątynie oddalone o około 30 km od Siem Reap. My, za pierwsze dwa dni, za trzy osoby płacimy 15 $/dzień, a za trzeci dzień 25 $ i jak twierdzi konkurencyjny tuk-tukowiec, jest to dobra cena.

Obowiązującą w Kambodży walutą jest riel, ale w Siem Reap zdaje się nią być dolar amerykański, w którym nominowanych jest większość cen. W użyciu są też tajskie bathy, a riele używane są jedynie do rozliczania końcówek typu 0,50 $ czy 0,75 $. Dla uproszczenia rachunków przyjmuje się, że 1$ wart jest 40 BTH (kurs kantorowy to około 30 BTH) lub 4000 KHR (kurs międzybankowy to 4080 KHR). Imponujące, jak biegli w przeliczaniu z waluty na walutę, są prości nawet sprzedawcy i małe dzieci.
500 rieli

piątek, 24 października 2014

Kiedy Bangkok w deszczu moknie

Bangkok powinien być przyzwyczajony do deszczu, ale gdy spada tropikalna ulewa, wszystko zwalnia. Jedni przeczekują burzę pod najbliższym dachem, inni przedzierają się przez strugi wody, promy chwieją się na wzburzonych falach rzeki, a tuk-tuki brną po osie w kałużach.
Ciągle pada...
Wat Arun za zasłoną deszczu
A to zwierzę wędrowało sobie ulicą
Urzeczona rezydencją Jima Thompsona jadę zwiedzić dom tajskiego pisarza i polityka Kukrita Pramoja (คึกฤทธิ์ ปราโมช), który - podobnie jak siedziba potentata tekstylnego - składa się z tradycyjnych, tajskich chat ściągniętych z różnych stron królestwa, a którego kompletne urządzenie i udekorowanie zajęło gospodarzowi dwadzieścia lat. Nieruchomość ukryta jest w bocznej uliczce, w handlowo-hotelowej dzielnicy, co nie ułatwia jego odnalezienia.

Od bramy wiedzie żwirowa ścieżka okrążająca dom i prowadząca do ogrodu. W oczy rzuca się eklektyzm miejsca: tajskie domy, chiński pawilon, hinduskie posągi nad sadzawką i secesyjne meble ogrodowe na rozległym, krótko przystrzyżonym trawniku.
Pawilon reprezentacyjny 
Tchnienie Europy
Fakt, że Kukrit rozpoczął skupywanie tajskich chat w rok po tym, jak Jim Tomphson ukończył swoją rezydencję, skłania do wniosku, że tajski pisarz pozazdrościł amerykańskiemu przedsiębiorcy. Kukrit Pramoj dysponował mniejszą fantazją albo mniejszymi środkami finansowymi, albo jednym i drugim, ale jego siedziba robi dużo mniejsze wrażenia niż dom Jima Tomphsona. Po wizycie w tym drugim wręcz rozczarowuje.
Salon
Jadalnia
Biblioteka
U Jima łączniki pomiędzy chatami tworzą harmonijną całość i tworzą wrażenie przestronności. U Kukrita chaty stoją wokół wspólnego patio, a ich maleńkie rozmiary wywołują klaustrofobiczne odczucia. W zasadzie, jedyną obszerną częścią rezydencji jest przestrzeń usytuowana niejako pod izbami mieszkalnymi. W tradycyjnej architekturze tajskiej, gdzie domy budowane są na palach, to właśnie pod domem, między pionowymi żerdziami toczy się życie. Tam stoi stół, przy którym zbiera się rodzina, w hamaku rozpostartym między palami pan domu ucina sobie drzemkę, w tylnej części suszy się pranie. W dużej skali, ten schemat powtórzony jest w domu pisarza. Rezydencja Kukrita Pramoja, pod jednym względem przewyższa dom Jima Tomphsona. W zieleni ogrodu błękitnie skrzy się woda basenu, kusząc obietnica ochłody.
Chaty wokół patio
Basen

czwartek, 23 października 2014

Pijawki...? Najlepsze w cukrze!

Wstajemy wcześnie rano, bo już o 8.00 wyrusza trekking organizowany przez nasz guesthouse. Na dzień dobry dostajemy płócienne skarpety do kolan,przypominające ochraniacze śniegowe. Mają nas uchronić od największej plagi tej pory roku czyli pijawek.
Przeciwpijawkowe skarpety
Park Narodowy Khao Yai (เขาใหญ่) można zwiedzać samodzielnie, my jednak decydujemy się na wycieczkę z przewodnikiem, co okazuje się być doskonałym pomysłem. Przewodnicy potrafią wypatrzeć i pokazać zwierzęta, których same nie miałybyśmy szans dostrzec. Znają też las i zapuszczają się w gęstwinę, w której straciłybyśmy orientację w ciągu pięciu minut.
Wygląda niewinnie, ale jest bardzo jadowity
Makak
Kameleon
Przez pierwszą godzinę marszu, jedynie fakt, że zarośla zadziwiająco lekko ustępują pod naporem ciała zdradza, że idziemy uczęszczanym szlakiem. Po wydeptanej ścieżce nie ma nawet śladu, chociaż muszą nią przechodzić dziesiątki ludzie dziennie.
Dżungla
W parku wytyczone są trasy, ale ich oznaczenie bardo różni się od standardów, do których jesteśmy przyzwyczajeni. W ciągu czterogodzinnej wędrówki udaje mi się dostrzec zaledwie dwa znaki identyfikujące szlak.

Wiele emocji budzi spotkanie z leśnym skorpionem, którego nasz przewodnik wypłasza z jamy. Pajęczak (tak, skorpiony należą do rodziny pajęczaków i mają osiem odnóży) wielkości męskiej dłoni, jest stosunkowo niegroźny, a jego ukąszenie porównywalne jest do użądlenia pszczoły. Zdecydowanie bardziej niebezpieczny jest gatunek kilkucentymetrowej długości i brązowej barwy, często ponoć spotykany w miastach.
Skorpion leśny
Pomimo długich poszukiwań nie znajdujemy słoni ani tygrysów, ale makaki, gibony, węże, gigantyczne wiewiórki drzewne, skorpiony i kameleony wynagradzają trudy treku.
Tu czasem przychodzą słonie
Jeszcze tylko jedno zejście i widzimy...
Czas nie dłuży się ani przez chwilę, urozmaicany rozmowami ze współtowarzyszami wycieczki. Oprócz nas w skład grupy wchodzą poznani poprzedniego dnia Holendrzy, hindusko-niemieckie małżeństwo z synem, obecnie mieszkające w Bangkoku, Brytyjczyk w kilkumiesięcznej podróży po Azji i Amerykanin pracujący on-line, który przeprowadził się niedawno z Chiang Mai do Bangkoku.
Nasza wycieczka
Treking kończy się przed 18.00, więc bez problemu łapiemy wieczorny autobus do Bangkoku i przed północą meldujemy się w znajomym guesthouse, w "naszym"pokoju, w którym zaczynamy czuć się powoli jak w domu.