Piękne plaże, jak urodziwe kobiety, otoczone są zawsze tłumem adoratorów. Lecz to te krnąbrne, niepokorne, skaliste i sztormowe samotnice potrafią skraść serce jak żadne inne. Za załomem skały, pagórkiem, zaroślami skrywają zakątki tak piękne, że chce się tam zostać na zawsze. Gdzie słońce migocze na falach, piasek grzeje stopy, a niebo upaja błękitem.
Koh Lanta (เกาะลันตาใหญ่) przed sezonem wygląda jak każdy kurort szykujący się na przyjęcie gości. Trwają intensywne prace budowlano-remontowo-dekoracyjne, słychać stukot młotków i skrzypienie piły. W mgnieniu oka rosną lekkie, bambusowe konstrukcje, a w miasteczku wciąż więcej jest czasowych robotników budowlanych niż turystów. Dominującym dźwiękiem jest szum morza z rzadka przecinany warkotem motorówki, a muzyka z nadbrzeżnych barów sączy się dyskretnie w noc nie rozdzierając jej rykiem głośników.
Pora deszczowa zbliża się ku końcowi, ale słońce praży zaledwie kilka godzin dziennie. Około godziny szesnastej chowa się za chmury, by znów zabłysnąć o zachodzie, gdy jego złota tarcza tonie w morzu. Niebo czasem przetnie błyskawica, czasem zapłacze ulewnie, lecz te humory nie trwają długo. Toniemy w ciepłych objęciach wieczoru wsłuchane w szum fal.
Zostaję! |
Czasem bywam romantyczna |