Warszawa żegna nas deszczem i zimnym wiatrem. Kiedy samolot przebija się przez szary pułap chmur, myśli biegną do wydarzeń ostatnich kilku dni: intensywnych treningów, pakowania w - tak zwanym - międzyczasie, udanej premiery nowej choreografii, krótkiej nocy i ataku paniki w momencie ważenia bagaży: 11,6 kg, 10,6 kg, 11,8 kg - czego zapomniałyśmy zabrać?!
Ponad chmurami króluje słońce, szum silników usypia, a wszystkie wątpliwości dotyczące braków w bagażu, zażegnujemy mantrą "kupimy to na bazarze".
Lot do Kijowa upływa w mgnieniu oka, a nowy terminal lotniska wita długimi, pustymi korytarzami. Obsada Service Desk, jest jak żywcem wyjęta z dowcipu o pracy "jak się patrzy", a obsługująca nas kobieta ma minę kwaśniejszą niż cytryna. Mimo to, bez problemu, udaje się nam zmienić miejsca w samolocie do Bangkoku na takie, żeby siedzieć razem.
Postój upływa nam na zwiedzaniu lotniska, zakupach - litrowy Nemiroff za 6 EUR - czytaniu przewodników i planowaniu wyprawy. Z miejsca, w którym rozłożyłyśmy się obozem, wprawne oko lustruje terminal pod kątem airport sleeping friendliness: długie rzędy krzeseł nie przedzielone podłokietnikami, czysta wykładzina dywanowa, wygodnie rozlokowane toalety i kontakty w pobliży waiting areas sprawiają, że ocena wypada bardzo pomyślnie.
Sześć godzin upływa niepostrzeżenie i gdy nad Kijowem zapada zmrok, wchodzimy na pokład samolotu do Tajlandii. Boeing 767 nie jest pierwszej nowości, ale daleko mu do wysłużonych maszyn latających w tanich liniach. Fotele ustawione są na tyle szeroko, że nie szoruje się kolanami o oparcie przed sobą, ale odchylają się od pionu jedynie minimalnie. Humor poprawia przydziałowy zestaw podróżny w składzie koc, klapki na oczy, ciepłe skarpety, stopery do uszu i słuchawki.
Posiłek rozdawany jest z dużą niefrasobliwością - rzędy po prawej dostają jeden zestaw, te po lewej drugi, nikt nikogo nie pyta o zdanie. Po obiedzie światła zostają zgaszone i samolot pogrąża się w drzemce...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz