Zgodnie z zaleceniem przewoźnika, stawiamy się na dworcu pół godziny przed odjazdem. Autobus czas świetności ma już dawno za sobą i znacząco odbiega od tajskich standardów. Pasażerowie to wyłącznie obcokrajowcy: Hiszpanie, Japończycy, Amerykanie, jest też Grek, Islandczyk i Estonka. Zostajemy oznaczeni plakietkami z nazwą firmy transportowej i zapakowani do autobusu. Uprzejma obsługa roznosi posiłki i napoje. Dzielnie też walczy ze szwankującą klimatyzacją rozstawiając w autobusie wentylatory. Półgodzinny postój w warsztacie przywraca jej początkową sprawność czyli lekki, ciepły powiew.
Tylko kilkoro podróżnych posiada elektroniczne wizy do Kambodży, większość planuje wyrobić je na granicy. Żaden problem! Obsługa autobusu rozdaje formularze z uśmiechem zapewniając, że firma wszystkim się zajmie, a opłata wizowa jest dokładnie taka sama jak na przejściu granicznym. Z rozczarowaniem przyjmują informację, że mamy wizy elektroniczne i łamaną angielszczyzną negocjują jeszcze "same, same price", ale muszą ulec żelaznej logice, że mamy i nie potrzebujemy więcej wiz.
Przejście graniczne w Poipet (ក្រុងប៉ោយប៉ែត) nie bez przyczyny określane jest przez wielu turystów, jako najgorsze na świecie. Ogromne kasyna wyrastają z błota i kłębiącego się u ich stóp tłumu handlarzy, drobnych przemytników i szemranych interesów.
Wędrujemy przez tą ciżbę, upał i smród gnijącej ryby, z plakietkami przewoźnika dyndającymi u szyi. Przypominają mi się opowieści z rynku ubezpieczeniowego o krajach, w których mafia, pod przykrywką ubezpieczycieli, dzieli się rynkiem samochodowym. Jeśli masz na szybie naklejkę potwierdzającą ubezpieczenie w jednej z firm "rodzinnych", konkurencja ją respektuje. Biada jednak temu, kto jej nie posiada! Zarysowanie na parkingu, wybita szyba lub stłuczka ze sprawcą, który uciekł z miejsca zdarzenia murowana.
Mam nieodparte wrażenie, że nasze plakietki są takimi tarczami nietykalności. Nie wiem na ile firmy autobusowe opłacają się pogranicznikom, ale odprawa przebiega w miarę sprawnie. Wizy na granicy okazują się oczywiście dwa razy tańsze niż wyrabiane przez firmę autobusową, ale 20 $ różnicy jest dla większości podróżnych problemem natury bardziej moralnej niż ekonomicznej. Tylko jedna osoba jest przetrzymywana na granicy nieco dłużej. To Argentyńczyk będący w podróży od przeszło roku; jego paszport, po przejściu przez ręce dziesiątków urzędników nabrał cech gałganka, nie mówiąc już o tym, że opalony brodacz mało przypomina ulizanego chłopca ze zdjęcia.
Reszta podróży upływa bez większych przygód i około 17.30 dojeżdżamy do Siem Reap (ក្រុងសៀមរាប). Ku ogromnemu zaskoczeniu, firma dziękuje za skorzystanie z ich usług, poleca się na przyszłość i przeprasza za niedogodności związane z awarią klimatyzacji, a w ramach rekompensaty oferuje bezpłatny transfer do i z hotelu. Czujemy się jak w międzynarodowych liniach lotniczych, a nie na skraju kambodżańskiej dżungli. Ta uprzejmość nie jest oczywiście bezinteresowna. Przedstawiciel przewoźnika nie tyle zachęca, co komenderuje nabycie biletu powrotnego. Trochę z lenistwa, trochę dla oszczędności czasu, a przede wszystkim dlatego, że plan i tak zakładał powrót do Bangkoku, kupujemy bilety u, było nie było, sprawdzonej firmy. Jak się później okaże, oferta połączeń jest dużo bogatsza niż opisuje przewodnik Lonely Planet. Oprócz minibusów, z Siem Reap odjeżdżają autobusy dzienne i nocne do Bangkoku oraz większości głównych miast Kambodży i wschodniego wybrzeża za Tajlandii.
Kierowca tuk-tuka, który ma nas zawieźć do guest house, z miejsca oferuje swoje usługi na obwożenie po świątyniach. W związku z tym, że wybór tuk-tukowca jest kwestią bardziej szczęścia niż umiejętności, a ceny mamy rozpoznane dzięki rozmowom z turystami spotkanymi wcześniej, dobijamy targu z kierowcą i umawiamy na dzień następny.
Informacja praktyczna: standardowa cena tuk-tuka obwożącego po świątyniach to 10-15 $ / dzień. Wszyscy jeżdżą według opisanego przez Lonely Planet schematu małego i dużego kółka, a trzeciego dnia zwiedza się świątynie oddalone o około 30 km od Siem Reap. My, za pierwsze dwa dni, za trzy osoby płacimy 15 $/dzień, a za trzeci dzień 25 $ i jak twierdzi konkurencyjny tuk-tukowiec, jest to dobra cena.
Obowiązującą w Kambodży walutą jest riel, ale w Siem Reap zdaje się nią być dolar amerykański, w którym nominowanych jest większość cen. W użyciu są też tajskie bathy, a riele używane są jedynie do rozliczania końcówek typu 0,50 $ czy 0,75 $. Dla uproszczenia rachunków przyjmuje się, że 1$ wart jest 40 BTH (kurs kantorowy to około 30 BTH) lub 4000 KHR (kurs międzybankowy to 4080 KHR). Imponujące, jak biegli w przeliczaniu z waluty na walutę, są prości nawet sprzedawcy i małe dzieci.
Tylko kilkoro podróżnych posiada elektroniczne wizy do Kambodży, większość planuje wyrobić je na granicy. Żaden problem! Obsługa autobusu rozdaje formularze z uśmiechem zapewniając, że firma wszystkim się zajmie, a opłata wizowa jest dokładnie taka sama jak na przejściu granicznym. Z rozczarowaniem przyjmują informację, że mamy wizy elektroniczne i łamaną angielszczyzną negocjują jeszcze "same, same price", ale muszą ulec żelaznej logice, że mamy i nie potrzebujemy więcej wiz.
![]() |
Wiza elektroniczna |
Wędrujemy przez tą ciżbę, upał i smród gnijącej ryby, z plakietkami przewoźnika dyndającymi u szyi. Przypominają mi się opowieści z rynku ubezpieczeniowego o krajach, w których mafia, pod przykrywką ubezpieczycieli, dzieli się rynkiem samochodowym. Jeśli masz na szybie naklejkę potwierdzającą ubezpieczenie w jednej z firm "rodzinnych", konkurencja ją respektuje. Biada jednak temu, kto jej nie posiada! Zarysowanie na parkingu, wybita szyba lub stłuczka ze sprawcą, który uciekł z miejsca zdarzenia murowana.
Mam nieodparte wrażenie, że nasze plakietki są takimi tarczami nietykalności. Nie wiem na ile firmy autobusowe opłacają się pogranicznikom, ale odprawa przebiega w miarę sprawnie. Wizy na granicy okazują się oczywiście dwa razy tańsze niż wyrabiane przez firmę autobusową, ale 20 $ różnicy jest dla większości podróżnych problemem natury bardziej moralnej niż ekonomicznej. Tylko jedna osoba jest przetrzymywana na granicy nieco dłużej. To Argentyńczyk będący w podróży od przeszło roku; jego paszport, po przejściu przez ręce dziesiątków urzędników nabrał cech gałganka, nie mówiąc już o tym, że opalony brodacz mało przypomina ulizanego chłopca ze zdjęcia.
Reszta podróży upływa bez większych przygód i około 17.30 dojeżdżamy do Siem Reap (ក្រុងសៀមរាប). Ku ogromnemu zaskoczeniu, firma dziękuje za skorzystanie z ich usług, poleca się na przyszłość i przeprasza za niedogodności związane z awarią klimatyzacji, a w ramach rekompensaty oferuje bezpłatny transfer do i z hotelu. Czujemy się jak w międzynarodowych liniach lotniczych, a nie na skraju kambodżańskiej dżungli. Ta uprzejmość nie jest oczywiście bezinteresowna. Przedstawiciel przewoźnika nie tyle zachęca, co komenderuje nabycie biletu powrotnego. Trochę z lenistwa, trochę dla oszczędności czasu, a przede wszystkim dlatego, że plan i tak zakładał powrót do Bangkoku, kupujemy bilety u, było nie było, sprawdzonej firmy. Jak się później okaże, oferta połączeń jest dużo bogatsza niż opisuje przewodnik Lonely Planet. Oprócz minibusów, z Siem Reap odjeżdżają autobusy dzienne i nocne do Bangkoku oraz większości głównych miast Kambodży i wschodniego wybrzeża za Tajlandii.
Kierowca tuk-tuka, który ma nas zawieźć do guest house, z miejsca oferuje swoje usługi na obwożenie po świątyniach. W związku z tym, że wybór tuk-tukowca jest kwestią bardziej szczęścia niż umiejętności, a ceny mamy rozpoznane dzięki rozmowom z turystami spotkanymi wcześniej, dobijamy targu z kierowcą i umawiamy na dzień następny.
Informacja praktyczna: standardowa cena tuk-tuka obwożącego po świątyniach to 10-15 $ / dzień. Wszyscy jeżdżą według opisanego przez Lonely Planet schematu małego i dużego kółka, a trzeciego dnia zwiedza się świątynie oddalone o około 30 km od Siem Reap. My, za pierwsze dwa dni, za trzy osoby płacimy 15 $/dzień, a za trzeci dzień 25 $ i jak twierdzi konkurencyjny tuk-tukowiec, jest to dobra cena.
Obowiązującą w Kambodży walutą jest riel, ale w Siem Reap zdaje się nią być dolar amerykański, w którym nominowanych jest większość cen. W użyciu są też tajskie bathy, a riele używane są jedynie do rozliczania końcówek typu 0,50 $ czy 0,75 $. Dla uproszczenia rachunków przyjmuje się, że 1$ wart jest 40 BTH (kurs kantorowy to około 30 BTH) lub 4000 KHR (kurs międzybankowy to 4080 KHR). Imponujące, jak biegli w przeliczaniu z waluty na walutę, są prości nawet sprzedawcy i małe dzieci.
![]() |
500 rieli |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz