poniedziałek, 20 października 2014

Majtki, pączki i jeże

Krótka noc, wielokilometrowe spacery dnia poprzedniego i jet-lag sprawiają, że plan wstania o świcie pali na panewce. Cóż, nawet wyczynowcy przechodzą aklimatyzację przed biciem rekordów w nowych miejscach. Plan na kolejne dni jest gotowy, więc po śniadaniu - i kolejnym kulinarnym doświadczeniu - udajemy się na północno-wschodni dworzec autobusowy, w celu nabycia biletów do Kambodży.
Co masz w środku...?
Po lekturze kilkunastu relacji i rozmowach ze znajomymi, nasz wybór pada na państwowego operatora, który zapewnia przejazd jednym autobusem, bez konieczności przesiadki na granicy.
Dworzec Mo Chit znajduje się w północnej części miasta. Na mapie, to zaledwie kilka centymetrów, ale trzeba pamiętać o skali. Podróż autobusem trwa prawie godzinę, a pomimo posiadania mapy, wciąż musimy polegać na miejscowych w kwestii "gdzie wysiąść".
Z nieznanych powodów, czy to przebiegu trasy autobusu, czy przekonania bileterki, że jedziemy na targowisko (po co, skoro dziś jest zamknięte?), zostajemy wysadzone około 3 km od dworca.
Nie jest bardzo gorąco, więc postanawiamy przejść ten kawałek na piechotę. Droga wiedzie skrajem bazaru i odkrywamy, że pomimo, iż jego główna część ożywa tylko w weekendy, dziś działa targ ze zwierzętami. Na ulicy "akwarystycznej" kupić można chyba wszystko, od rybek i raków, przez karmę suchą i wijącą się, po "umeblowanie" akwarium. W głębi, za rybkami, usadowiły się stoiska z ptakami i ssakami, wśród tych ostatnich prym wiodą jeże albinosy, ale nie brak też kameleonów, żółwi i chrząszczy, jest nawet kangur i burunduki. Wśród tego zwierzyńca, co jakiś czas wyrasta stoisko z ubraniami lub wózek z jedzeniem.
Rybki
Rybeńki
Magda i żuki hodowane do walki
Chociaż nie ma upału, wilgoć i smog sprawiają, że z ulgą zanurzamy się w klimatyzowaną przestrzeń dworca autobusowego. Czy są bilety do Siem Raep? Są, ale nie na dzień, w którym chciałyśmy jechać. Przećwiczyłyśmy już tą sytuację na stacji kolejowej, więc z wprawą dopasowujemy plan podróży do możliwości transportowych i kupujemy bilety do Kambodży. W jednej chwili kilka kolejnych dni naszego życia, staje się bardziej uporządkowanych i zorganizowanych.

Lampa w głównym holu
Bilety państwowego przewoźnika kosztują 750 bathów (ok. 75 PLN), co w porównaniu do ofert agencji (200-400 bathów) wydaje się ceną wygórowaną, z drugiej strony 20 złotych za ponad 400 km podróż, to podejrzanie mało. Szczerze mówiąc, po lekturze kilkunastu relacji z tej trasy, obawiamy się zawierzyć nieznanej agencji i ryzykować utknięcie na przejściu granicznym Poi Pet, przez wielu uznawanym za najgorsze, jakie widzieli w życiu.

W końcu czas na zwiedzanie! Na pierwszy ogień idzie dom Jima Tomphsona, amerykańskiego architekta, wojskowego i przedsiębiorcy, założyciela Jim Tomphson Silk Company, który wypromował tajski jedwab na świecie. Jim był też kolekcjonerem sztuki i swoje pieniądze wydawał z dużą fantazją. Jego tekowa rezydencja, składa się z sześciu, połączonych ze sobą, tradycyjnych tajskich domów, ściągniętych z różnych zakątków kraju, między innymi z dawnej królewskiej stolicy Ayuthayi.
Waza stoi jak stała
Otoczony ogrodem dom, położony nad niewielkim kanałem jest jednym z najpiękniejszych, jakie widziałam. Po dziesięciu latach - jak ten czas leci! - bogatszą o doświadczenia licznych podróży, willa zachwyca tak samo, jak za pierwszym razem.

Gdy opuszczamy posiadłość, nad Bangkokiem zapada już noc, a nasze żołądki dopominają się o swoje prawa zaniedbane od śniadania. Łącząc przyjemne z pożytecznym, jedziemy do chińskiej dzielnicy mieniącej się jaskrawymi neonami i tętniącej głośną muzyką. Smakowite zapachy wypełniające najmniejsze nawet uliczki nie pozwalają na przedłużanie spaceru, więc kończymy dzień w restauracji specjalizującej się w owocach morza.
Domek ogrodnika
Jedwab na różnych etapach produkcji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz