Dzień zaczyna się bardzo wcześnie, bo o 4:50 odjeżdża pociąg do Bangkoku. O 4:30 docieramy na stację i pierwszą rzeczą jaka rzuca się w oczy, są zamknięte na głucho kasy biletowe. Bezpardonowo budzimy panią bileterkę, ignorując informację naklejoną na szybie, z której rozumiemy jedynie 4:30-9:30 i 14:30-18:30. Dziewczyna przeciągłym ziewnięciem przepędza resztki snu, po czym łamaną angielszczyzną informuje, że nasz pociąg ma opóźnienie — jest przewidywany na godzinę 8:30, ale po bilety można się zgłosić po obwieszczeniu z kas, że pociąg nadjeżdża. Trzask energicznie zamykanego okienka kończy ten lakoniczny komunikat.
Lekko zdezorientowani zastanawiamy się, czy dołączyć do miejscowych w drzemce na okolicznych ławkach, czy raczej poszukać autobusu, gdy z odrętwienia budzi nas śpiewny komunikat z megafonów. Okazuje się, że to pociąg z 4:05 wtacza się właśnie na stację w Hua Hin. Pakujemy się do wagonu i po czterech i pół godzinie jesteśmy w Bangkoku.
To nie koniec naszej kolejowej odysei, bo bilety sypialne w pociągu, którym mieliśmy dostać się do Chiang Mai są już w całości wyprzedane, a szesnastogodzinna podróż na siedząco nie do końca nas bawi. Decydujemy się zatem na autobus, który co prawda nie oferuje miejsc sypialnych, ale jedzie dużo krócej, bo tylko 10 godzin.
Terminal autobusowy położony jest po drugiej stronie tego prawie dwunastomilionowego miasta, w dodatku nie dojeżdża do niego żadna z linii metra, ale zaprawieni w bojach deszyfrujemy system miejskiego transportu autobusowego i już w południe stajemy się szczęśliwymi posiadaczami biletów na wieczorny kurs do Chiang Mai.
Przejazd przez Bangkok daje okazję przyjrzenia się miastu. Wzrok przyciągają cukierkowo-różowe taksówki, które nawet w barwnym sznurze samochodów rzucają się w oczy. Kolorów jest wiele, bo każda korporacja taksówkowa ma odrębny wzór — są taksówki czerwone, niebieskie, pomarańczowe, żółto-zielone, biało-różowe, fioletowe z pomarańczowym, różowe ze srebrnym, a zielone z pomarańczowym paskiem. To zaledwie część z wzorów, których w kilka minut udało mi się naliczyć dziewiętnaście. Ciekawe, że ślady po stłuczkach najlepiej widać na różowych samochodach tak, jakby inne lakiery były wystandaryzowane, a z dobraniem różu do różu był największy problem. Skutkiem tego, nieuważni kierowcy mają samochody w łaty o odcieniach od kremowego do wściekłej fuksji.
Pozostały czas wykorzystujemy na spacer po mieście, wizytę na Uniwersytecie Mahidol i na starej stacji kolejowej Thonburi. Tą ostatnią można by nawet nazwać inspekcją, bo stacja jest właśnie intensywnie odnawiana i trwają na niej prace remontowe, ale dwójka białasów kręcąca się przez pół godziny po placu budowy, nie wzbudziła większego zainteresowania niż kilka zdziwionych spojrzeń.
Wieczorem stawiamy się na stacji z półgodzinnym wyprzedzeniem i z radością stwierdzamy zaledwie piętnastominutowe opóźnienie podróży. Nasz autobus jest średniej — z trzech dostępnych — klasy, czyli klimatyzowany, ale nie VIP, ale jego standard przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Fotele ustawione są szerzej niż w najlepszych samolotach, jakimi zdarzyło mi się lecieć. Każdy z nich ma jest w podnoszony podnóżek, a oparcia rozkładają się prawie do poziomu, co razem tworzy bardzo wygodną leżankę. Co więcej, bilety sprzedane zostały tak, że przy, mniej więcej, 50% zapełnieniu autobusu obsadzony jest co drugi rząd, dzięki czemu, nawet maksymalne rozłożenie fotela nie sprawia niedogodności pasażerom z tyłu. Każdy fotel wyposażony jest w indywidualny ekran dotykowy, z wyborem filmów (także po angielsku), muzyki, zdjęć, gier oraz trzech stacji telewizyjnych. Do obsługi gier zamontowany jest pad, a głośniki ukryto w zagłówku fotela. Na szczęście większość pasażerów używa słuchawek, więc autobus nie rozbrzmiewa kakofonią dźwięków. Dla wybrednych, którym nie wystarcza oferta przewoźnika, dedykowane jest wyjście na zewnętrzny nośnik danych.
Podróż zaczyna się od wręczenia pasażerom zestawów powitalnych, w skład których wchodzą przekąski i napoje. Naprawdę zastanawiam się, jakie warunki panują w klasie VIP... Wygodzie służą poduszki, sprytnie zawieszone na zagłówkach, dzięki czemu nie przesuwają się podczas jazdy, a przed chłodem chronią grube koce. Właśnie ta niezwykle efektywna klimatyzacja jest moim utrapieniem. Na zewnątrz jest jakieś 30°C, a w autobusie utrzymywana jest temperatura około 19°C, więc kulę się pod kocem w kilku warstwach ubrania, kurtki nie wyłączając.
Widok z pociągu, przedmieścia Bangkoku |
Terminal autobusowy położony jest po drugiej stronie tego prawie dwunastomilionowego miasta, w dodatku nie dojeżdża do niego żadna z linii metra, ale zaprawieni w bojach deszyfrujemy system miejskiego transportu autobusowego i już w południe stajemy się szczęśliwymi posiadaczami biletów na wieczorny kurs do Chiang Mai.
Przejazd przez Bangkok daje okazję przyjrzenia się miastu. Wzrok przyciągają cukierkowo-różowe taksówki, które nawet w barwnym sznurze samochodów rzucają się w oczy. Kolorów jest wiele, bo każda korporacja taksówkowa ma odrębny wzór — są taksówki czerwone, niebieskie, pomarańczowe, żółto-zielone, biało-różowe, fioletowe z pomarańczowym, różowe ze srebrnym, a zielone z pomarańczowym paskiem. To zaledwie część z wzorów, których w kilka minut udało mi się naliczyć dziewiętnaście. Ciekawe, że ślady po stłuczkach najlepiej widać na różowych samochodach tak, jakby inne lakiery były wystandaryzowane, a z dobraniem różu do różu był największy problem. Skutkiem tego, nieuważni kierowcy mają samochody w łaty o odcieniach od kremowego do wściekłej fuksji.
Pozostały czas wykorzystujemy na spacer po mieście, wizytę na Uniwersytecie Mahidol i na starej stacji kolejowej Thonburi. Tą ostatnią można by nawet nazwać inspekcją, bo stacja jest właśnie intensywnie odnawiana i trwają na niej prace remontowe, ale dwójka białasów kręcąca się przez pół godziny po placu budowy, nie wzbudziła większego zainteresowania niż kilka zdziwionych spojrzeń.
Wieczorem stawiamy się na stacji z półgodzinnym wyprzedzeniem i z radością stwierdzamy zaledwie piętnastominutowe opóźnienie podróży. Nasz autobus jest średniej — z trzech dostępnych — klasy, czyli klimatyzowany, ale nie VIP, ale jego standard przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Fotele ustawione są szerzej niż w najlepszych samolotach, jakimi zdarzyło mi się lecieć. Każdy z nich ma jest w podnoszony podnóżek, a oparcia rozkładają się prawie do poziomu, co razem tworzy bardzo wygodną leżankę. Co więcej, bilety sprzedane zostały tak, że przy, mniej więcej, 50% zapełnieniu autobusu obsadzony jest co drugi rząd, dzięki czemu, nawet maksymalne rozłożenie fotela nie sprawia niedogodności pasażerom z tyłu. Każdy fotel wyposażony jest w indywidualny ekran dotykowy, z wyborem filmów (także po angielsku), muzyki, zdjęć, gier oraz trzech stacji telewizyjnych. Do obsługi gier zamontowany jest pad, a głośniki ukryto w zagłówku fotela. Na szczęście większość pasażerów używa słuchawek, więc autobus nie rozbrzmiewa kakofonią dźwięków. Dla wybrednych, którym nie wystarcza oferta przewoźnika, dedykowane jest wyjście na zewnętrzny nośnik danych.
Podróż zaczyna się od wręczenia pasażerom zestawów powitalnych, w skład których wchodzą przekąski i napoje. Naprawdę zastanawiam się, jakie warunki panują w klasie VIP... Wygodzie służą poduszki, sprytnie zawieszone na zagłówkach, dzięki czemu nie przesuwają się podczas jazdy, a przed chłodem chronią grube koce. Właśnie ta niezwykle efektywna klimatyzacja jest moim utrapieniem. Na zewnątrz jest jakieś 30°C, a w autobusie utrzymywana jest temperatura około 19°C, więc kulę się pod kocem w kilku warstwach ubrania, kurtki nie wyłączając.
a ile kosztuje taki autobus? no i dokąd jedzie, bo tego nie napisaliście...
OdpowiedzUsuńKosztuje 563 bahty, a jedzie do Chiang Mai — vide tytuł posta. ;) I myślę, że transport roweru nie stanowiłby problemu, na dworcu autobusowym jest specjalne stanowisko bagażowe.
Usuń