Samolot obniża lot i w jednej chwili z nocy wyłania się kobierzec świateł. Gdy lądujemy, w Tajlandii jest 4 rano, w Polsce dopiero 23. Podróżując na wschód „straciliśmy” noc, a przed nami długi i pełen wyzwań dzień.
Za drzwiami terminalu otula nas ciepłe i wilgotne powietrze. Nareszcie można pozbyć się bluzy i kurtki, tylko koszula ląduje w podręcznym plecaku, bo środki transportu publicznego mają zwyczaj być mocno klimatyzowane. Kolejką jedziemy do miasta, które o już od wczesnego rana tętni życiem.
Gwar ulicy porywa nas od pierwszej chwili, napływają wspomnienia czasu spędzonego w Azji. Gdy byłam tu po raz pierwszy irytował mnie chaos i zgiełk, męczyły zapachy i drażnili ludzie. Teraz witam to wszystko jak starego, przyjaciela po długiej rozłące. Przyjaciela, z którym znajomość zaczęła się od kłótni, a z czasem przerodziła w głębokie przywiązanie.
Potrzebujemy wyrobić wizy laotańskie — w Polsce konsulat został zlikwidowany kilka lat temu — ale wcześniej muszę zrobić sobie zdjęcie, bo jak ujawnił „rachunek sumienia” fotografie, to jedna z tych rzeczy, które nie trafiły do plecaka. Zostawiamy bagaże na stacji kolejowej, z której po południu będziemy odjeżdżać i w pobliskim China Town znajdujemy punkt fotograficzny, z wyposażeniem równie wiekowym, jak jego właściciel. Stary Chińczyk robi mi najbrzydsze zdjęcie dokumentowe jakie kiedykolwiek miałam. Trudno, najwyżej w kartotece Ludowo Demokratycznej Republiki Laosu figurować będę z twarzą mordercy.
Odnalezienie ambasady laotańskiej zajmuje nam kilka godzin, bo system adresowania w Tajlandii rządzi się tymi samymi prawami, co w większości krajów azjatyckich — lokalizację budynku określa dzielnica, główna ulica, odchodząca od niej uliczka, odchodzący od niego zaułek, a poziomów tego „drzewka” może być kilka. Wystarczy popełnić błąd na jednym z nich (im wyższym, tym gorzej) i ląduje się kilka kilometrów od celu. My padamy ofiarą pomyłki pani z informacji turystycznej, przez co odbywamy kilkukilometrową wędrówkę przez peryferyjne dzielnice, stając się obiektem zainteresowanie miejscowych, atrakcją pokazywaną dzieciom oraz adresatami pozdrowień kierowców.
Laotańska flaga pojawia się w chwili, gdy wiara w słuszność przedsięwzięcia jest na wyczerpaniu. Na szczęście procedury wizowe nie nastręczają problemu. Za opłatą 25$ (lub 900 THB) uzyskuje się wizę w trybie standardowym, a za dopłatą 5$ (lub 100 THB) w trybie ekspresowym, czyli w ciągu godziny. Szybko kalkulujemy, że zdecydowanie korzystniej jest zapłacić w dolarach niestety, żaden z czterech odwiedzonych banków, nie jest w stanie wymienić 40$ z banknotu 100$. Różnica kursowa ok 60 THB na wizie nie przyprawia może o zawrót głowy, ale stanowi równowartość około 2 posiłków obiadowych. Już jako szczęśliwi posiadacze wiz Laotańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, jedziemy na stację kolejową, a stamtąd do nadmorskiej miejscowości Hua Hin.
Rada dla udających się do ambasady Laosu (a także Kambodży) w Bangkoku: dojechać metrem do stacji Huai Khwang (ห้วยขวาง) i na ulicy Pracharat Bamphen (ถนนประชาราษฎร์บำเพ็ญ) złapać marszrutkę (sawngthaew) jadącą na wschód, w kierunku ambasady Laosu lub Kambodży (położone są w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie).
Za drzwiami terminalu otula nas ciepłe i wilgotne powietrze. Nareszcie można pozbyć się bluzy i kurtki, tylko koszula ląduje w podręcznym plecaku, bo środki transportu publicznego mają zwyczaj być mocno klimatyzowane. Kolejką jedziemy do miasta, które o już od wczesnego rana tętni życiem.
Gwar ulicy porywa nas od pierwszej chwili, napływają wspomnienia czasu spędzonego w Azji. Gdy byłam tu po raz pierwszy irytował mnie chaos i zgiełk, męczyły zapachy i drażnili ludzie. Teraz witam to wszystko jak starego, przyjaciela po długiej rozłące. Przyjaciela, z którym znajomość zaczęła się od kłótni, a z czasem przerodziła w głębokie przywiązanie.
Potrzebujemy wyrobić wizy laotańskie — w Polsce konsulat został zlikwidowany kilka lat temu — ale wcześniej muszę zrobić sobie zdjęcie, bo jak ujawnił „rachunek sumienia” fotografie, to jedna z tych rzeczy, które nie trafiły do plecaka. Zostawiamy bagaże na stacji kolejowej, z której po południu będziemy odjeżdżać i w pobliskim China Town znajdujemy punkt fotograficzny, z wyposażeniem równie wiekowym, jak jego właściciel. Stary Chińczyk robi mi najbrzydsze zdjęcie dokumentowe jakie kiedykolwiek miałam. Trudno, najwyżej w kartotece Ludowo Demokratycznej Republiki Laosu figurować będę z twarzą mordercy.
Odnalezienie ambasady laotańskiej zajmuje nam kilka godzin, bo system adresowania w Tajlandii rządzi się tymi samymi prawami, co w większości krajów azjatyckich — lokalizację budynku określa dzielnica, główna ulica, odchodząca od niej uliczka, odchodzący od niego zaułek, a poziomów tego „drzewka” może być kilka. Wystarczy popełnić błąd na jednym z nich (im wyższym, tym gorzej) i ląduje się kilka kilometrów od celu. My padamy ofiarą pomyłki pani z informacji turystycznej, przez co odbywamy kilkukilometrową wędrówkę przez peryferyjne dzielnice, stając się obiektem zainteresowanie miejscowych, atrakcją pokazywaną dzieciom oraz adresatami pozdrowień kierowców.
Laotańska flaga pojawia się w chwili, gdy wiara w słuszność przedsięwzięcia jest na wyczerpaniu. Na szczęście procedury wizowe nie nastręczają problemu. Za opłatą 25$ (lub 900 THB) uzyskuje się wizę w trybie standardowym, a za dopłatą 5$ (lub 100 THB) w trybie ekspresowym, czyli w ciągu godziny. Szybko kalkulujemy, że zdecydowanie korzystniej jest zapłacić w dolarach niestety, żaden z czterech odwiedzonych banków, nie jest w stanie wymienić 40$ z banknotu 100$. Różnica kursowa ok 60 THB na wizie nie przyprawia może o zawrót głowy, ale stanowi równowartość około 2 posiłków obiadowych. Już jako szczęśliwi posiadacze wiz Laotańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, jedziemy na stację kolejową, a stamtąd do nadmorskiej miejscowości Hua Hin.
Lektura przed podróżą |
Wnętrze pociągu |
trzeba wozić dolarsy w małych nominałach :)
OdpowiedzUsuń