poniedziałek, 30 lipca 2012

Z Luang Prabang do Phonsavan

Poddajemy się atmosferze miejsca i symultanicznie ignorujemy dwa budziki z alarmami nastawionymi na wielokrotne dzwonienie. Wstajemy dopiero o 7:55, czyli pięć minut przed odjazdem jedynego autobusu do Phonsavan (ໂພນສະຫວັນ). Zdegustowani wizją kolejnego dnia w Luang Prabang (ຫຼວງພຣະບາງ), przeprowadzamy błyskawiczny rekonesans i z ulgą stwierdzamy, że oprócz autobusu, do celu naszej podróży, kursują także minibusy — nieco droższe, ale za to pokonujące odległość 250 km, dzielącą oba miasta, nie w jedenaście, ale w zaledwie dziewięć godzin.

Przed dziesiątą docieramy na terminal autobusowy, lśniący nowością choć skąpany w błocie. Załadunek przebiega wyjątkowo sprawnie, ale tuż przed odjazdem okazuje się, że bus jest przepełniony i mamy jechać następnym. Kolejne 40 minut oczekiwania, ale warto było. Zamiast gnieść się, jak sardynki w puszce, jedziemy w cztery osoby: nasza dwójka i dwie austriackie nauczycielki. W połowie trasy dosiadają się jeszcze dwaj Laotańczycy: starszy wieśniak i młody chłopak — uczeń albo student, sądząc po stroju i teczce z książkami.

Droga, którą jedziemy jest błotnista i stroma, samochód tańczy na na śliskiej nawierzchni, a ostre zakręty sprawiają, że żołądek podchodzi do gardła. Azjaci masowo cierpią na chorobę lokomocyjną więc, co przezorniejsi, zaopatrują się na podróż w krople kamforowe i plastikowe torebki. Zapach kamfory łagodzi mdłości, torebki zaś... chyba nie trzeba wyjaśniać. Nasi laotańscy towarzysze nie chorują za bardzo, ale starszy pan zauważalnie źle się czuje i dostarcza, mało budujących, wrażeń słuchowych. Na dodatek wniósł do samochodu woń wsi i kóz, co nie umila podróży. Droga chociaż utwardzona i na większości odcinków asfaltowa, po kilku dniach nieprzerwanych opadów, pokryta jest błotem i kamieniami. Często jedziemy nie szybciej niż 40 km/h, a absurdalnie długi czas przejazdu tak krótkiej trasy, zyskuje uzasadnienie.

Podróżowanie po Azji południowo-wschodniej w porze deszczowej to ruletka. Można trafić na słoneczną i upalną pogodę chłodzoną przelotnymi burzami, można, jak my w tym roku, przez dziesięć dni z rzędu, moknąć w nieustającym deszczu. Jeśli ma się pecha, nici z trekkingów i wspinaczek, a czasem z przejazdu zaplanowaną trasą, bo rozmiękła droga staje się nieprzejezdna. Zaletą podróżowania w tym okresie jest, dużo mniejszy niż w sezonie, ruch turystyczny, łatwość znalezienia miejsca w hotelu oraz spadek cen noclegów i wycieczek.

Podróż umilamy sobie pogawędką z Austriaczkami, wymianą doświadczeń i wrażeń z odwiedzonych miejsc. Panie, w wieku 45+ i 50+, są w Laosie już czterech tygodni. Jedna z nich jest zaprawioną w bojach podróżniczką, dla drugiej to pierwsza, tak egzotyczna, wyprawa. Okazuje się, że pomimo wielu lat w zawodzie, nasze nauczycielki nic nie wiedzą o karcie ITIC (International Teacher Identity Card).
To odpowiednik studenckiego ISIC, do którego uprawnieni są nauczyciele i wykładowcy akademiccy (jak głosi oficjalna strona ISIC Polska), ale w praktyce, mogą ją nabyć osoby pracujące w szeroko pojętym sektorze nauczania. Listę punktów, w których wyrobić można kartę, znajdziemy na  stronie internetowej ISIC w zakładce „wyrób kartę” a podstawą jej otrzymania jest umowa (o pracę, zlecenie, kontrakt nauczycielski) oraz pewność siebie, że nam się należy. Ja swoją wyrabiałam, gdy prowadziłam ćwiczenia na uczelni i uczyłam w szkole językowej. Karta daje prawo do wielu zniżek, czasem do bezpłatnych wejść (np. do większości muzeów w Madrycie), a co najważniejsze, do ubezpieczenia kosztów leczenia w podróży, na bardzo atrakcyjnych warunkach.

Trasę, zaplanowaną na dziewięć godzin, pokonujemy w siedem, ale i tak jesteśmy wykończeni, więc dajemy się namówić „panu naganiaczowi” na hostel z jego oferty. Cena nie odbiega od tej, jaką płaciliśmy w innych miejscach, standard też nie. Naganiacz okazuje się być także przewodnikiem turystycznym oraz pracownikiem jednej z agencji organizującej zwiedzanie Wyżyny Dzbanów. Wziąwszy pod uwagę prognozę pogody na następny dzień, porzucamy myśl o skuterze i decydujemy się na wycieczkę samochodową. Do ekipy dołącza niemiecka turystka z naszego guesthouse i całą piątką wybieramy się na kolację oraz umawiamy na wspólne zwiedzanie na dzień następny.

niedziela, 29 lipca 2012

Luang Prabang

Laos przywodzi na myśl kraje Ameryki Południowej, wszystko dzieje się tu w niespiesznym tempie, w którym godzina w tą czy w tamtą stronę nie robi różnicy. Dzień jest gorący i parny, i chociaż nie pada, ubranie lepi się do skóry. Powietrze zdaje się być gęstsze od kisielu, stawia opór przy każdym ruchu, a przejście kilkuset metrów męczy jak wielokilometrowy spacer. Człowiek najchętniej położyłby się w cieniu i patrzył na Mekong popijając mrożoną kawę. Zaczynam rozumieć, dlaczego niektórzy Francuzi, tak upodobali sobie tą kolonię z dala od wszystkiego. Przestaje też dziwić, dlaczego administracja francuska nie zrobiła w Laosie kompletnie nic (w odróżnieniu od Wietnamu i Kambodży, gdzie zbudowali chociażby kolej), a większość białych kończyła w hamaku, w oparach opium.

Według legendy, założycielem Luang Prabang (ຫຼວງພຣະບາງ) było czerwonolice, hermafrodytyczne stworzenie Phunheu Nhanheu, a burzliwa historia miasta sięgająca VII w. obejmuje panowanie Nanzhao, Khmerów, zależność od Syjamu, Birmy i Wietnamu oraz kolonizację francuską. To drugie co do wielkości miasto Laosu i ważny ośrodek administracyjny. Znajduje się tu pałac królewski oraz najważniejsze świątynie w państwie. Tyle cytując przewodnik Lonely Planet.
Brama pałacowa...
... a przed bramąprywatna inicjatywa
Wat Pa Huak
Obecnie, głównym źródłem dochodu Luang Prabang są rzesze turystów uwiedzione legendą mistycznego miasta o kolonialnym charakterze zagubionego pośrodku dżungli. Pomijając obecność tego wielonarodowego tłumu, swoją "metropolitarnością" Luang Prabang przypomina nieco Cetynie, dawną stolicę Czarnogóry. Pałac królewski jest co prawda bogato złocony, ale jego prowincjonalność może śmiało konkurować z tą czarnogórską. Wśród darów od monarchów i włodarzy współczesnych królowi Sisavang Vong, znajduje się i polski akcent — miniatura Szczerbca, miecza koronacyjnego polskich królów. Największą atrakcją pałacu jest kolekcja królewskich samochodów, składająca się z pięciu pojazdów, która obecnie włączona jest w zakres zwiedzania. Jej obejrzenie nie wymaga już zgody Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, które było niezbędne dwanaście lat temu. Oddając sprawiedliwość stwierdzeniu, że bardziej liczy się jakość niż ilość, samochody robią wrażenie. W skład kolekcji wchodzą dwa Lincolny Continentale z lat 60. i Edsel Citation z 1958 r., wszystkie w kolorze kości słoniowej. Już wyobrażam sobie te ogromne limuzyny sunące przez tonące w błocie ulice Luang Prabang (jeszcze kilka lat temu tylko główna arteria miasta była wyasfaltowana) podczas pory deszczowej.
Zwyczajny widok na jednej z głównych ulic Luang Prabang
Mobilizujemy resztkę sił i wspinamy się na wzgórze Phu Si, na którego szczycie złoci się That Chomsi, a które oferuje malowniczą panoramę okolicy obramowaną zbiegiem dwóch rzek: Mekongu i Nam Khan.
Panorama Luang Prabang ze wzgórza Phu Si
Recycling niewybuchów
Wieczorną atrakcją miasta jest bazar z wszelkiego rodzaju rękodziełem, pamiątkami, biżuterią i odzieżą. Oferowane tu przedmioty oceniam co najmniej o klasę wyżej, niż produkty na bazarach w Tajlandii, zarówno jeśli chodzi o jakość jak i wzornictwo. Ceny są też nieco wyższe, ale są to różnice rzędu kilku złotych. My kierujemy swe kroki na uliczkę z jedzeniem, na której dokonujemy odkrycia restauracji w formie bufetu, w której za 10000 kipów (równowartość około 1$) można wybierać z bardzo bogatego asortymentu warzywnych specjałów, do objętości sporego talerza. Za kolejne 10000 kipów dokupujemy grillowaną rybę i zjadamy wyśmienitą kolację za cenę nieosiągalną w żadnej restauracji.

sobota, 28 lipca 2012

Mija czas długich łodzi żeglujących po Mekongu

Jest jeszcze zupełnie ciemno, gdy idziemy na dworzec autobusowy, jednak nie można powiedzieć aby miasto spało. O godzinie 5:15 targ tętni życiem, sprzedawcy kończą układać towary, kupujący wypatrują najświeższych produktów, stoiska z jedzeniem dymią i roztaczają smakowite zapachy. Warzywa, których nazw nawet nie znam, cieszą oczy szmaragdową zielenią, płoną czerwienią stosy papryczek, czosnek, cebula i imbir srebrzą się w półmroku. Gałązki oblepione owocami longanu powiązane w zgrabne pęczki, brązowe mangosteeny, żółtawe mango prezentują rubensowskie krągłości, a maleńkie limetki sycą powietrze upajającym zapachem.

Żałuję, że nie mogę zagłębić się w wąskie uliczki, pobuszować między stoiskami w poszukiwaniu kolejnych skarbów. Kuchnia tajska, jest jedną z moich ulubionych, a jej sekret tkwi w świeżości produktów oraz łączeniu różnych smaków i struktur: słodkich owoców, ostrej papryki, kremowego mleka kokosowego, słonego sosu rybnego, pikantnego curry, rozpływającego się w ustach ryżu, twardawego mięsa krewetek, chrupiących orzeszków, drobno siekanej dymki i listków kolendry.

Autobus do Chiang Khong (เชียงของ) szybko się wypełnia, w większości, białymi turystami. Po dwóch godzinach jazdy, jesteśmy na miejscu. Przejście graniczne znajduje się po drugiej stronie miasteczka, ale nie jest to długi spacer. Posterunek graniczny Houay Xai (ຫ້ວຍຊາຍ) tonie w deszczu, a wraz z nim wielonarodowy tłum objuczony plecakami, torbami, aparatami fotograficznymi i rowerami, pragnący dostać się na laotański brzeg. Na miejscu można wyrobić wizę, z czego korzysta większość turystów. My już swoje mamy, dzięki czemu oszczędzamy około godziny oczekiwania w kolejce oraz kilkaset bathów.
Jedną z tych łodzi przeprawimy się na laotański brzeg
A taką łodzią płyniemy do Luang Prabang
Z powodu braku, lub fatalnego stanu dróg, Mekong był kiedyś główną arterią komunikacyjną Laosu. W porze deszczowej jest spałwny nawet dla dużych jednostek. Wraz z rozwojem infrastruktury drogowej, jego znaczenie maleje. Obecnie, jedyna stała linia kursuje pomiędzy Houay Xai (ຫ້ວຍຊາຍ) i Luang Prabang (ຫຼວງພຣະບາງ), a jej pasażerami są głównie turyści, korzystający z, prawdopodobnie, ostatnich chwil aby zasmakować egzotyki rejsu po Mekongu. Podróż trwa dwa dni, z noclegiem w Pak Beng (ປາກແບ່ງ), wiosce, która składa się z kilku guesthouse'ów i restauracji, a istnieje tylko dzięki wypadającemu tu przystankowi.
Załadunek na łodzie drugiego dnia podróży
Łodzie chociaż dalekie od komfortu, oferują ochronę przed deszczem i miękkie fotele wymontowane ze starych autobusów. To sporo więcej niż bambusowa mata rozpostarta na deskach pokładu, która jeszcze do niedawna była standardem na tej trasie. Oprócz obsługi, prawie nie ma na łodzi miejscowych, co pozwala sądzić, że niedawno uruchomione połączenie autobusowe z Luang Prabang jest sporo szybsze i tańsze.
Łódź wyposażona jest we wszystkie wygody : w kuchnię...
... i w suszarnię
A to zagubiony pasażer, czy obiad?
Aby silnik dobrze pracował, trzeba złożyć duchom ofiary
Jest pora deszczowa, więc szeroko rozlana rzeka sięga podnóży wzgórz wznoszących się po obu jej brzegach. Niebo zasnute jest chmurami, a z bujnej roślinności porastającej zbocza, unoszą się kłęby pary. Gdyby nie intensywna zieleń scenerii, można by sądzić, że przekroczyliśmy właśnie bramy Mordoru. Monotonia krajobrazu, miarowy warkot motoru oraz łagodne kołysanie działają usypiająco więc część podróżnych drzemie, inni czytają, słuchają muzyki, robią zdjęcia lub rozmawiają z współpasażerami. I tak przez dwa dni...
Brzeg Mekongu w porze deszczowej

czwartek, 26 lipca 2012

Tajlandia w kilku odsłonach

Pogoda
Gdy przyjedzie się do Tajlandii w porze suchej, można być pewnym, że przez wiele tygodni nie spadnie ani jedna kropla deszczu. Teraz jest pora deszczowa, co przejawia się większą różnorodnością, chociaż pewne jest, że prędzej czy później — ale raczej prędzej — padać będzie. Na własny użytek zdefiniowałam kilka podstawowych stanów pogodowych:

Lekkie zachmurzenie:  niebo ma jasnoszarą barwę, słońce sporadycznie wygląda zza chmur, jest ciepło, bywa, że gorąco, chociaż upał łagodzi wietrzyk. Pogoda dobra na zwiedzanie, a nawet plażowanie.

Duże zachmurzenie: niebo jest niskie, ciemnoszare, zasnute ciężkimi chmurami, temperatura (w zakresie ok. 24°C - 28°C) utrzymuje się na stałym poziomie. Dobra pogoda na zwiedzanie.

Mżawka: może trwać od kilku godzin do kilku dni, w natężeniu od mocno zgęstniałej wilgoci unoszącej się w powietrzu do drobniutkiego deszczyku. To zjawisko atmosferyczne większość Tajów traktuje z buddyjskim spokojem i nie reaguje na nie w żaden widoczny sposób, matki niosą na rękach maleńkie dzieci, ludzie spacerują po ulicach, jak gdyby nigdy nic. To jeszcze nie czas na parasole ani peleryny przeciwdeszczowe. Trzeba wiedzieć, że mżawka tajska, tym różni się od, dajmy na to irlandzkiej, że nie powoduje spadku temperatury ani realnej, ani tej odczuwalnej. Jest gorąco, a ciepło od ciała powoduje, że ubranie schnie w tym samym tempie co wilgotnieje. Dzięki temu, do pewnego stopnia mżawkę można ignorować.

Deszcz: zaczyna się, gdy natężenie mżawki przekroczy punkt krytyczny i dłużej nie można udawać, że nic się nie dzieje. Deszcz może padać nieprzerwanie przez kilka dni, chociaż silne ulewy nie trwają zazwyczaj dłużej niż kilka godzin. Arsenał środków obronnych przed deszczem jest szeroki, chociaż kalosze znajdują się na końcu listy. W obuwiu królują klapki i plastikowe sandały, a nawet pantofle. Poza tym bogata gama płaszczy przeciwdeszczowych, od krótkich poncho po peleryny sięgające ziemi i oczywiście parasole, które wytrawni kierowcy są w stanie dzierżyć rozpostarte nad głową, nawet podczas prowadzenia motocykla. W miastach nikt nie nosi już tradycyjnych, spiczastych kapeluszy, które w swoim założeniu miały chronić od deszczu właśnie, a nie, jak sądzi większość Europejczyków, od słońca. Konstrukcja takiego kapelusza przypomina rozłożony parasol osadzony na obręczy i utrzymywany w niewielkim oddaleniu od głowy noszącego. Jego szerokie rondo dobrze chroni przed deszczem całą sylwetkę.
Pada, nie pada, do szkoły iść trzeba
Ubranie
Tajowie, szczególnie w miastach, ubierają się na sposób zachodni lub może raczej globalno-uniwersalny, przy czym poziom kiczu i bezguścia, charakterystyczny dla części Azji, a osiągający apogeum w Japonii, jest tu stosunkowo niski. Tradycyjne ubrania można zobaczyć w salonach masażu i niektórych restauracjach, których personel nosi ten swoisty „uniform”. Nawet górskie plemiona odchodzą od swoich tradycyjnych strojów, zachowując jedynie jego elementy. Kiedyś jechaliśmy ze staruszką z plenienia Akha, która do ortalionowej kurtki nosiła, charakterystyczne nakrycie głowy, ozdobione barwnymi koralikami i srebrnymi monetami. W małych wioskach, kobiety wciąż noszą sarongi, które pod różną nazwą znane są w całej Azji Południowo-Wschodniej.

Sarong (po birmańsku lungi) to barwny pas materiału o wymiarach około 120 cm x 180 cm zszyty krótszymi bokami. W ten sposób uzyskuje się prymitywną spódnicę, wiązaną wokół bioder. Jest to strój zarówno kobiecy, jak i męski — w Birmie, mężczyźni powszechnie noszą lungi. Gdy byłam tam 8 lat temu, poza Rangunem, prawie nie widywało się mężczyzn noszących spodnie. W podróży, najbardziej sprawdza się sarong w stylu hinduskim, czyli prostokąt cienkiego, bawełnianego płótna, barwionego lub drukowanego (ja wolę barwione, bo są miększe w dotyku), który w łatwy sposób pozwala zamienić turystyczny charakter stroju w skromny i elegancki na tyle, że pozwoli nam na wejście do świątyni. Jednakże o zastosowaniach sarongu, można by napisać poemat. Podczas podróży, mój pełnił już rolę: sukienki, spódnicy, szalika, nakrycia głowy, prześcieradła, koca, obrusu, zasłonki okiennej, daszka chroniącego przed słońcem oraz worka transportowego, a jestem pewna, że nie jest to lista zamknięta.
Dziewczyna ubrana w sarong
Jedzenie
Spożywanie posiłków jest w Azji czynnością o tyle fizjologiczną, co społeczną, czemu sprzyja jedzenie poza domem. Liczne knajpki i stoiska, widoczne są co kilkadziesiąt metrów. Ciężko jednak mówić o restauracjach, bo do przybytków tych bardziej pasuje miano garkuchni. Lista oferowanych potraw mieści się zazwyczaj na kartce A5, a do podstawowych kategorii należą: smażony ryż z dodatkami, smażony makaron z dodatkami, ryż biały z dodatkami, zupa z makaronem. Ceny kształtują się na takim poziomie, że czasem nie kalkuluje się gotować w domu, szczególnie dla jednej czy dwóch osób, które w dodatku cały dzień pracują. Przypomina to trochę specjalizację produkcji w teorii ekonomicznej: jedni wytwarzają gotowe jedzenie, które nabywają ci, którzy zajmują się inną produkcją. Kwitnie przedsiębiorczość, generowany jest przepływ pieniądza.

Do charakterystycznych dań kuchni tajskiej należą Pad Thaj: smażony makaron z warzywami i mięsem, posypany kruszonymi orzeszkami ziemnymi, zupa Tom Yum na bazie lekkiego rosołu, z mlekiem kokosowym, krewetkami, imbirem i trawą cytrynową, różnego rodzaju curry oraz biały ryż z warzywami i mięsem smażonym z dodatkiem tajskiej bazylii. Dania z ryżu je się łyżką i widelcem, przy czym łyżka pełni rolę naszego widelca, a widelec — noża. Dana z makaronu, jako przybyłe z Chin (tak, tak, to makarony, a nie ryż są charakterystyczne dla kuchni chińskiej) jada się pałeczkami i krótkimi łyżkami o płaskim denku.
Jak na standardy azjatyckie, to bardzo elegancki lokal
Pisząc o garkuchniach, nie sposób pominąć infrastruktury dodatkowej, jaką są toalety. Zazwyczaj znajdują się w głębi pomieszczenia, niejako na zapleczu. Nierzadko aby do nich dotrzeć trzeba przejść przez magazyn lub kuchnię. Zaglądanie w garnki kucharzowi jest z resztą powszechne, bo często stanowisko bezpośredniego przygotowania posiłków (gar z zupą lub palnik do woka) znajdują się przy samym wejściu, a na zapleczu lub w głębi części jadalnej wykonuje się tylko prace przygotowawcze. Toalety są wspólne dla gości i personelu, a wielokrotnie odnosiłam wrażenie, szczególnie w przypadku malutkich knajpek, że jest to także łazienka właścicieli, których pomieszczenia mieszkalne położone są za lub nad garkuchnią. Dwa elementy są charakterystyczne dla miejscowych łazienek, czy to w knajpach, czy w hotelach. Po pierwsze naczynie z wodą do spłukiwania, w formie murowanej wanienki lub zwykłego wiadra. Zachodnie sedesy były do niedawna nieznane w Azji, budowano toalety kucane czyli „na Małysza”. Spłukiwało się je ręcznie czerpiąc ze wspomnianych wcześniej źródeł. Obecnie zamontowanie sedesu nie zawsze idzie w parze z montażem rezerwuaru, dlatego kubły z wodą i czerpaki są powszechnym widokiem. Druga rzecz to prysznice, używane bez żadnych kabin czy nawet zasłonek. W podłodze łazienki są odpływy, więc swobodnie można sobie rozlewać wodę we wszystkich kierunkach, z czego swobodnie się tu korzysta. Uchwyty prysznicowe montowane są w miejscach zupełnie przypadkowych, więc po skończonej kąpieli, zazwyczaj kompletnie zachlapane są sedes, umywalka i lustro.

Skutery
Rowery, kiedyś podstawowy środek transportu, zostały wyparte przez skutery. Na dużych kołach, o mocnych silnikach, wyroby lokalnych i światowych producentów, gwarantują mobilność ogromnym rzeszom. Skuter to nie tylko medium transportu dla ludzi, ale także dla wszelkiej maści dóbr. Zamontowane na kierownicach koszyki pomieszczą zakupy, a do siedzenia można przytroczyć sporych gabarytów pakunek — na przykład kuchenkę. Skuter to pojazd trzy, a nawet czteroosobowy. Produkowane są specjalne, niewielkie siodełka (przypominające szerokie siodełka rowerowe), montowane przed siedziskiem kierowcy, które pozwalają zabrać na skuter nawet malutkie dziecko. Mówimy tu oczywiście o aspekcie praktycznym, kwestii bezpieczeństwa nie poruszając... Starsze dzieci jeżdżą za kierującym. Na skuter nie potrzeba prawa jazdy, a najmłodszy kierowca skutera miał jakieś dwanaście lub trzynaście i jechał z pasażerem, na oko, ośmioletnim.

środa, 25 lipca 2012

Mae Salong czyli wspomnienie Złotego Trójkąta

Wioska Mae Salong, dziś nosząca nazwę Santikhiri (สันติคีรี), została założona przez żołnierzy 93 Regimentu Armii Kuomintangu, którzy w 1961 r. wycofali się z Birmy i wraz z rodzinami osiedlili się na północy Tajlandii u zbiegu granic z Laosem i Birmą.

Oddzieleni od ośrodka władzy centralnej przez góry i dżunglę, przez ponad dwadzieścia lat, ci byli żołnierze z Yunnanu opierali się rządowym wysiłkom ich asymilacji w tajskim społeczeństwie. Nie bez znaczenia był fakt, że wielu z nich czynnie tworzyło opiumową legendę Złotego Trójkąta. Do dziś, większość mieszkańców mówi po chińsku, napisy na sklepach są dwujęzyczne, a w kartach dań figurują potrawy z południa Chin.

Uprawa ryżu na polu zalanym wodą
Dziś, nieliczne pola makowe znajdują się wysoko w górach, a region znany jest głównie z uprawy herbaty Oolong, kukurydzy i ryżu. Ryż, który znamy ze stołu, uprawiany jest na płaskich terenach, na polach zalanych wodą. W górach uprawia się ryż kleisty (sticky rice), który rośnie na terenach prawie suchych.

Ryż kleisty
Do Mae Salong dostajemy się lokalną marszrutką (songthaew) czyli zadaszonym pick-upem wyposażonym w dwie podłużne ławki wzdłuż burt paki. Wbrew nazwie (songthaew oznacza dosłownie „dwa rzędy”), przy dużej liczbie pasażerów, na środku paki ustawiana jest trzecia ławeczka, co znacznie zwiększa ładowność pojazdu, za to wydatnie zmniejsza komfort podróżowania. Nasz busik przez ponad godzinę wspina się na wysokość 1460 m n.p.m., pokonując, z Ban Basang, przewyższenie ponad tysiąca metrów. Z każdą chwilą robi się coraz chłodniej, a w powietrzu czuć orzeźwiający, lekko „trawiasty” zapach unoszący się z nad krzaczków herbaty.
Krzaki herbaty
Z Mae Salong wyruszają trekingi do wiosek górskich plemion (Akha, Lisu, Mien, Hmong, Karen), których przedstawicieli można czasem spotkać na ulicy lub na targu. Tym razem musimy odpuścić sobie górską wycieczkę, bo ograniczeni jesteśmy czasem (chcemy dotrzeć do Hanoi na 4 sierpnia, na wesele naszych przyjaciół) i dystansem, który mamy do pokonania (Laos), ale przyrzekam sobie wrócić i wybrać się na konną wyprawę w góry. Tymczasem spacerujemy po wiosce, rozmawiamy z ludźmi — Kuba wdaje się w dłuższe pogawędki, mi udaje się samodzielnie dobić targu na ulicznym straganie — podziwiamy krajobraz.
Stragany w Mae Salong
Zbliża się wieczór, więc kierujemy się na plac, z którego odjeżdżają busiki. Spokojnie, wszak jest dopiero 17.30, a kierowca, z którym tu przyjechaliśmy, mówił, że ostatnie minibusy, w tym jego, odjeżdżają około 19. Po godzinie oczekiwania staje się jasne, że żaden songthaew dziś już na dół nie pojedzie. Nasze obawy potwierdza właścicielka stoiska z przekąskami, która właśnie rozkłada swój biznes na placyku „Ban Basang? O nie, dziś już nie pojedziecie! Ostatni kurs jest około 15-15.30, czasem zdarzy się późniejszy, ale na pewno nie o tej porze. Jutro rano dopiero”.

Niecenzuralne słowa wyrywają się z naszych ust, ponieważ to kolejny raz, gdy informacja uzyskana od tubylców prowadzi nas na manowce. Najpierw straciliśmy pół dnia na szukaniu laotańskiej ambasady w Bangkoku, ponieważ w informacji turystycznej zostaliśmy skierowani na drugi koniec ulicy dłuższej niż Puławska w Warszawie (o potyczkach z tajskim systemem adresowym czytaj we wpisie z 19.07.2012 „Wizy laotańskie”). Później o mały włos nie spóźniliśmy się na autobus do Chiang Mai, bo panienka z przystani wskazała nam tramwaj wodny, który nie zatrzymywał się na przystanku, o który pytaliśmy. Co więcej, bileterka z tegoż tramwaju zapewniła nas, że "tak, oczywiście, wysiądziecie tam — za pięć przystanków". Niestety, łódź nawet nie zbliżyła się do wypatrywanej przystani. Teraz, utknęliśmy w zalanych deszczem górach, co rujnuje nasz misterny plan przekroczenia jutro przed południem granicy tajsko-laotańskiej, bo kierowca udzielił nam informacji w żaden sposób nie przystającej do rzeczywistości! Co robić, zmarznięci i przemoczeni, udajemy się do jednego z, na szczęście, licznych tu guest house'ów. Pierwszy busik w doliny odjeżdża jutro o 7 rano...

poniedziałek, 23 lipca 2012

Chiang Mai

Stolica prowincji o tej samej nazwie, to największe miasto na północy Tajlandii, słynące z łagodnego klimatu, przemysłu włókienniczego, makaronu, ponad trzystu świątyń oraz dużej liczby obcokrajowców. Większość z nich to turyści, ponieważ oprócz lokalnych atrakcji, Chiang Mai to doskonała baza trekingów do dżungli i wypraw w góry, ale znaczna część to stali lub czasowi mieszkańcy.

Pierwszego dnia pobytu zwiedzamy świątynie, między innymi Wat Chedi Luang z wielką stupą w stylu Lanna i Wat Phan Tao z przepięknym drewnianym budynkiem świątynnym.
Rodzeństwo bawiące się przed drzwiami świątyni
Wieczorem udajemy się na bazar, z którego słynie Chiang Mai, jednakże jego turystyczny charakter bardzo rozczarowuje. Z poprzedniej wizyty w Tajlandii zapamiętałam ubrania z naturalnych materiałów o prostym, ale unikalnym wzornictwie, ładne przedmioty z drewna i ciekawą biżuterię, a obecnie znajduję sztuczne materiały, wzornictwo rodem z Indii, identyczne modele na wszystkich stoiskach i wszechobecny plastik.

Po pierwszym spędzonym w Chiang Mai dniu, mam wrażenie, że trafiłam do zadeptanego przez turystów, prowincjonalnego miasteczka, w którym wszystko jest na sprzedaż, a produkt turystyczny zastąpił rękodzieło, kulturę i lokalne wzornictwo. Dopiero rowerowa wycieczka na przedmieścia, pozwala odkryć miejskiego ducha, kosmopolityczny charakter i prawdziwie tajskie oblicze miasta. Sa tu ciekawe muzea, parki, oryginalne restauracje, a nawet klub strzelecki. Zaczynam rozumieć, dlaczego tak wielu białych przedkłada Chiang Mai nad Bangkok, twierdząc, że posiada wszystkie zalety stolicy, ale pozbawione jest jego wad.
Restauracja nad jeziorem
Chata jednego z górskich plemion - Tribal Muzeum - Chiang Mai
 Jazda na rowerze w Tajlandii, to osobna kategoria doświadczenia. Nie jest to popularny, wśród miejscowych, środek lokomocji, w odróżnieniu od skuterów, samochodów i tuk tuków. Na tajskiej ulicy panuje zwykły azjatycki chaos, a do tego trzeba sobie uświadomić, że ruch jest tu lewostronny, więc pierwsze minuty są koszmarne. Wyłączenie odruchów  nie udaje się od pierwszego razu, więc trzeba się pilnować, aby po skręcie w prawo wylądować po właściwej stronie drogi. Jednakże po kilku chwilach, gdy wyczuje się rytm i dynamikę ulicy, jazda staje się przyjemna, szczególnie, że kierowcy samochodów są wobec rowerzysty mili i wyrozumiali. W każdym razem byli tacy wobec mnie, co równie dobrze mogę zawdzięczać swojemu kolorowi skóry i włosów, a nie kulturze kierowania Tajów, ale to już zupełnie inna historia.

sobota, 21 lipca 2012

Z Hua Hin do Chiang Mai

Dzień zaczyna się bardzo wcześnie, bo o 4:50 odjeżdża pociąg do Bangkoku. O 4:30 docieramy na stację i pierwszą rzeczą jaka rzuca się w oczy, są zamknięte na głucho kasy biletowe. Bezpardonowo budzimy panią bileterkę, ignorując informację naklejoną na szybie, z której rozumiemy jedynie 4:30-9:30 i 14:30-18:30. Dziewczyna przeciągłym ziewnięciem przepędza resztki snu, po czym łamaną angielszczyzną informuje, że nasz pociąg ma opóźnienie — jest przewidywany na godzinę 8:30, ale po bilety można się zgłosić po obwieszczeniu z kas, że pociąg nadjeżdża. Trzask energicznie zamykanego okienka kończy ten lakoniczny komunikat.

Lekko zdezorientowani zastanawiamy się, czy dołączyć do miejscowych w drzemce na okolicznych ławkach, czy raczej poszukać autobusu, gdy z odrętwienia budzi nas śpiewny komunikat z megafonów. Okazuje się, że to pociąg z 4:05 wtacza się właśnie na stację w Hua Hin. Pakujemy się do wagonu i po czterech i pół godzinie jesteśmy w Bangkoku.

Widok z pociągu, przedmieścia Bangkoku
To nie koniec naszej kolejowej odysei, bo bilety sypialne w pociągu, którym mieliśmy dostać się do Chiang Mai są już w całości wyprzedane, a szesnastogodzinna podróż na siedząco nie do końca nas bawi. Decydujemy się zatem na autobus, który co prawda nie oferuje miejsc sypialnych, ale jedzie dużo krócej, bo tylko 10 godzin.

Terminal autobusowy położony jest po drugiej stronie tego prawie dwunastomilionowego miasta, w dodatku nie dojeżdża do niego żadna z linii metra,  ale zaprawieni w bojach deszyfrujemy system miejskiego transportu autobusowego i już w południe stajemy się szczęśliwymi posiadaczami biletów na wieczorny kurs do Chiang Mai.

Przejazd przez Bangkok daje okazję przyjrzenia się miastu. Wzrok przyciągają cukierkowo-różowe taksówki, które nawet w barwnym sznurze samochodów rzucają się w oczy. Kolorów jest wiele, bo każda korporacja taksówkowa ma odrębny wzór — są taksówki czerwone, niebieskie, pomarańczowe, żółto-zielone, biało-różowe,  fioletowe z pomarańczowym, różowe ze srebrnym, a zielone z pomarańczowym paskiem. To zaledwie część z wzorów, których w kilka minut udało mi się naliczyć dziewiętnaście. Ciekawe, że ślady po stłuczkach najlepiej widać na różowych samochodach tak, jakby inne lakiery były wystandaryzowane, a z dobraniem różu do różu był największy problem. Skutkiem tego, nieuważni kierowcy mają samochody w łaty o odcieniach od kremowego do wściekłej fuksji.

Pozostały czas wykorzystujemy na spacer po mieście, wizytę na Uniwersytecie Mahidol i na starej stacji kolejowej Thonburi. Tą ostatnią można by nawet nazwać inspekcją, bo stacja jest właśnie intensywnie odnawiana i trwają na niej prace remontowe, ale dwójka białasów kręcąca się przez pół godziny po placu budowy, nie wzbudziła większego zainteresowania niż kilka zdziwionych spojrzeń.

Wieczorem stawiamy się na stacji z półgodzinnym wyprzedzeniem i z radością stwierdzamy zaledwie piętnastominutowe opóźnienie podróży. Nasz autobus jest średniej — z trzech dostępnych — klasy, czyli klimatyzowany, ale nie VIP, ale jego standard przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Fotele ustawione są szerzej niż w najlepszych samolotach, jakimi zdarzyło mi się lecieć. Każdy z nich ma jest w podnoszony podnóżek, a oparcia rozkładają się prawie do poziomu, co razem tworzy bardzo wygodną leżankę. Co więcej, bilety sprzedane zostały tak, że przy, mniej więcej, 50% zapełnieniu autobusu obsadzony jest co drugi rząd, dzięki czemu, nawet maksymalne rozłożenie fotela nie sprawia niedogodności pasażerom z tyłu. Każdy fotel wyposażony jest w indywidualny ekran dotykowy, z wyborem filmów (także po angielsku), muzyki, zdjęć, gier oraz trzech stacji telewizyjnych. Do obsługi gier zamontowany jest pad, a głośniki ukryto w zagłówku fotela. Na szczęście większość pasażerów używa słuchawek, więc autobus nie rozbrzmiewa kakofonią dźwięków. Dla wybrednych, którym nie wystarcza oferta przewoźnika, dedykowane jest wyjście na zewnętrzny nośnik danych.

Podróż zaczyna się od wręczenia pasażerom zestawów powitalnych, w skład których wchodzą przekąski i napoje. Naprawdę zastanawiam się, jakie warunki panują w klasie VIP... Wygodzie służą poduszki, sprytnie zawieszone na zagłówkach, dzięki czemu nie przesuwają się podczas jazdy, a przed chłodem chronią grube koce. Właśnie ta niezwykle efektywna klimatyzacja jest moim utrapieniem. Na zewnątrz jest jakieś 30°C, a w autobusie utrzymywana jest temperatura około 19°C, więc kulę się pod kocem w kilku warstwach ubrania, kurtki nie wyłączając.

piątek, 20 lipca 2012

Hua Hin - królewskie miejsce wypoczynku

Wyczerpane podróżą, zmianą czasu i klimatu organizmy domagały się regeneracji, więc wstajemy późno, a dzień dzielimy między plażowanie, spacer po mieście i delektowanie się lokalnymi specjałami. Udaje się nam zlokalizować kilka miejsc, w których stołują się miejscowi, więc ku rozkoszy podniebienia pochłaniamy kolejne porcje delikatnej zupy, smażonego makaronu phat thai, szaszłyków, sorbetów robionych ze świeżych owoców oraz mrożonej kawy, która w lokalnym wydaniu podbiła moje serce i zmysły. Przyrządza się ją w ten sposób, że do mocno zaparzonej kawy, dolewa się mleka świeżego oraz skondensowanego, a całość wlewa do kubka wypełnionego drobnymi kostkami lodu. Pyszności!

Jedynym cieniem kładącym się na tym, ze wszech miar, idealnym dniu, jest widok Tajek, niekiedy bardzo młodziutkich, towarzyszących o wiele od nich starszym, białym mężczyznom. To nieubłagane prawo rynku znane azjatyckim kobietom od lat, wcześniej poprzez obecność amerykańskich oddziałów w Kambodży i Wietnamie, dziś przybiera oblicze seksturystyki.

Jeszcze słowo o Tajkach - bywają prześliczne, ale w masie wypadają przeciętnie. Zazwyczaj mają przyjemne buzie, ale skłonność do tycia sprawia, że z figury przypominają raczej Hinduski niż Wietnamki. Tak czy inaczej, w moim prywatnym rankingu urody, plasują się sporo wyżej niż Tajwanki i Chinki.

czwartek, 19 lipca 2012

Wizy laotańskie

Samolot obniża lot i w jednej chwili z nocy wyłania się kobierzec świateł. Gdy lądujemy, w Tajlandii jest 4 rano, w Polsce dopiero 23. Podróżując na wschód „straciliśmy” noc, a przed nami długi i pełen wyzwań dzień.

Za drzwiami terminalu otula nas ciepłe i wilgotne powietrze. Nareszcie można pozbyć się bluzy i kurtki, tylko koszula ląduje w podręcznym plecaku, bo środki transportu publicznego mają zwyczaj być mocno klimatyzowane. Kolejką jedziemy do miasta, które o już od wczesnego rana tętni życiem.

Gwar ulicy porywa nas od pierwszej chwili, napływają wspomnienia czasu spędzonego w Azji. Gdy byłam tu po raz pierwszy irytował mnie chaos i zgiełk, męczyły zapachy i drażnili ludzie. Teraz witam to wszystko jak starego, przyjaciela po długiej rozłące. Przyjaciela, z którym znajomość zaczęła się od kłótni, a z czasem przerodziła w głębokie przywiązanie.

Potrzebujemy wyrobić wizy laotańskie — w Polsce konsulat został zlikwidowany kilka lat temu — ale wcześniej muszę zrobić sobie zdjęcie, bo jak ujawnił „rachunek sumienia” fotografie, to jedna z tych rzeczy, które nie trafiły do plecaka. Zostawiamy bagaże na stacji kolejowej, z której po południu będziemy odjeżdżać i w pobliskim China Town znajdujemy punkt fotograficzny, z wyposażeniem równie wiekowym, jak jego właściciel. Stary Chińczyk robi mi najbrzydsze zdjęcie dokumentowe jakie kiedykolwiek miałam. Trudno, najwyżej w kartotece Ludowo Demokratycznej Republiki Laosu figurować będę z twarzą mordercy.

Odnalezienie ambasady laotańskiej zajmuje nam kilka godzin, bo system adresowania w Tajlandii rządzi się tymi samymi prawami, co w większości krajów azjatyckich — lokalizację budynku określa dzielnica, główna ulica, odchodząca od niej uliczka, odchodzący od niego zaułek, a poziomów tego „drzewka” może być kilka. Wystarczy popełnić błąd na jednym z nich (im wyższym, tym gorzej) i ląduje się kilka kilometrów od celu. My padamy ofiarą pomyłki pani z informacji turystycznej, przez co odbywamy kilkukilometrową wędrówkę przez peryferyjne dzielnice, stając się obiektem zainteresowanie miejscowych, atrakcją pokazywaną dzieciom oraz adresatami pozdrowień kierowców.

Laotańska flaga pojawia się w chwili, gdy wiara w słuszność przedsięwzięcia jest na wyczerpaniu. Na szczęście procedury wizowe nie nastręczają problemu. Za opłatą 25$ (lub 900 THB) uzyskuje się wizę w trybie standardowym, a za dopłatą 5$ (lub 100 THB) w trybie ekspresowym, czyli w ciągu godziny. Szybko kalkulujemy, że zdecydowanie korzystniej jest zapłacić w dolarach niestety, żaden z czterech odwiedzonych banków, nie jest w stanie wymienić 40$ z banknotu 100$. Różnica kursowa ok 60 THB na wizie nie przyprawia może o zawrót głowy, ale stanowi równowartość około 2 posiłków obiadowych. Już jako szczęśliwi posiadacze wiz Laotańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, jedziemy na stację kolejową, a stamtąd do nadmorskiej miejscowości Hua Hin.
Lektura przed podróżą
Wnętrze pociągu
Rada dla udających się do ambasady Laosu (a także Kambodży) w Bangkoku: dojechać metrem do stacji Huai Khwang (ห้วยขวาง) i na ulicy Pracharat Bamphen (ถนนประชาราษฎร์บำเพ็ญ) złapać marszrutkę (sawngthaew) jadącą na wschód, w kierunku ambasady Laosu lub Kambodży (położone są w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie).

środa, 18 lipca 2012

Dzień wyjazdu

Zwyczajowy poranny tłum, zaludniający wszystkie lotniska świata, snuje się między stanowiskami po hali odlotów na Okęciu. Szukamy okienka naszego przewoźnika, ale wzrok nigdzie nie natrafia na niebiesko-żółte logo Aerosvitu. Zaledwie 10 kilowy plecak sprawia, że nie mogę uwolnić się od myśli, że coś ważnego zostało zapomniane, przeoczone, spadło za kanapę i przez najbliższe trzy tygodnie będzie zbierać kurz. Pocieszam się, że na pewno doświadczenie kilku wyjazdów, pozwoliło mi ograniczyć bagaż do niezbędnego minimum, a poza tym najcięższe ubrania mam przecież sobie na sobie. Gdy trafią w Bangkoku do plecaka, zyska poważniejszą wagę i gabaryty.

Sprawnie przechodzimy standardowe procedury lotniskowe, rzut oka na ofertę sklepów strefy wolnocłowej i wchodzimy na pokład. Nasz statek powietrzny nie grzeszy ani urodą, ani komfortem - ot wysłużony Boeing 737 - ale lot trwa tylko 3 godziny, a ja i tak przesypiam większość podróży.

Lotnisko w Kijowie wita ledwie działającą klimatyzacją oraz wszechobecnym tłokiem, kolejkami do odprawy, do toalety i tłumem kłębiącym się przy okienkach informacji. Struktura demograficzna zrównoważona, mniej więcej połowę stanowią indoeuropejczycy, druga połowa to Azjaci. Miłą niespodziankę stanowi darmowa, działająca sieć WiFi, której absolutnie się tu nie spodziewaliśmy. Poza internetem kijowskie lotnisko oferuje kilka sklepów i kawiarni oraz nieodparte wrażenie, że te usługi są tu obecne zaledwie od kilku lat.

Nasz międzykontynentalny samolot to Boeing 767 pamiętający lepsze czasy. Na jego plus należy zaliczyć dużo przestrzeni między fotelami, ale nie wszystkie z nich dają się rozłożyć, a wszelkie części ruchome i mechanizmy (zasuwki w drzwiach, krany, spłuczki, zamknięcia stolików) charakteryzują się niepokojącym luzem. Maleńkie poduszeczki czekają na każdego z podróżnych, ale koce są ściśle reglamentowane. Linia w innowacyjny sposób rozwiązała problem ich kradzieży poprzez pieczołowite spisywanie, któremu z pasażerów zostały wydane.

Podróżujemy na wschód, więc zachód słońca oglądamy około 17.30 polskiego czasu, a o 18 za oknami rozpościera się już ciemna noc. Po posiłku atmosfera się rozluźnia, dzieciaki biegają między fotelami, dorośli śpią, czytają (głównie bookreaderach), oglądają filmy lub grają na tabletach i laptopach. Książek i gazet prawie nie widzę. Usypiam przy dźwiękach chińskiego POPu sączącego się z słuchawek - jedynej muzyki z pośród czterech rodzajów, nadawanych na 16 samolotowych kanałach, której jestem w stanie słuchać.