Poddajemy się atmosferze miejsca i symultanicznie ignorujemy dwa budziki z alarmami nastawionymi na wielokrotne dzwonienie. Wstajemy dopiero o 7:55, czyli pięć minut przed odjazdem jedynego autobusu do Phonsavan (ໂພນສະຫວັນ). Zdegustowani wizją kolejnego dnia w Luang Prabang (ຫຼວງພຣະບາງ), przeprowadzamy błyskawiczny rekonesans i z ulgą stwierdzamy, że oprócz autobusu, do celu naszej podróży, kursują także minibusy — nieco droższe, ale za to pokonujące odległość 250 km, dzielącą oba miasta, nie w jedenaście, ale w zaledwie dziewięć godzin.
Przed dziesiątą docieramy na terminal autobusowy, lśniący nowością choć skąpany w błocie. Załadunek przebiega wyjątkowo sprawnie, ale tuż przed odjazdem okazuje się, że bus jest przepełniony i mamy jechać następnym. Kolejne 40 minut oczekiwania, ale warto było. Zamiast gnieść się, jak sardynki w puszce, jedziemy w cztery osoby: nasza dwójka i dwie austriackie nauczycielki. W połowie trasy dosiadają się jeszcze dwaj Laotańczycy: starszy wieśniak i młody chłopak — uczeń albo student, sądząc po stroju i teczce z książkami.
Droga, którą jedziemy jest błotnista i stroma, samochód tańczy na na śliskiej nawierzchni, a ostre zakręty sprawiają, że żołądek podchodzi do gardła. Azjaci masowo cierpią na chorobę lokomocyjną więc, co przezorniejsi, zaopatrują się na podróż w krople kamforowe i plastikowe torebki. Zapach kamfory łagodzi mdłości, torebki zaś... chyba nie trzeba wyjaśniać. Nasi laotańscy towarzysze nie chorują za bardzo, ale starszy pan zauważalnie źle się czuje i dostarcza, mało budujących, wrażeń słuchowych. Na dodatek wniósł do samochodu woń wsi i kóz, co nie umila podróży. Droga chociaż utwardzona i na większości odcinków asfaltowa, po kilku dniach nieprzerwanych opadów, pokryta jest błotem i kamieniami. Często jedziemy nie szybciej niż 40 km/h, a absurdalnie długi czas przejazdu tak krótkiej trasy, zyskuje uzasadnienie.
Podróżowanie po Azji południowo-wschodniej w porze deszczowej to ruletka. Można trafić na słoneczną i upalną pogodę chłodzoną przelotnymi burzami, można, jak my w tym roku, przez dziesięć dni z rzędu, moknąć w nieustającym deszczu. Jeśli ma się pecha, nici z trekkingów i wspinaczek, a czasem z przejazdu zaplanowaną trasą, bo rozmiękła droga staje się nieprzejezdna. Zaletą podróżowania w tym okresie jest, dużo mniejszy niż w sezonie, ruch turystyczny, łatwość znalezienia miejsca w hotelu oraz spadek cen noclegów i wycieczek.
Podróż umilamy sobie pogawędką z Austriaczkami, wymianą doświadczeń i wrażeń z odwiedzonych miejsc. Panie, w wieku 45+ i 50+, są w Laosie już czterech tygodni. Jedna z nich jest zaprawioną w bojach podróżniczką, dla drugiej to pierwsza, tak egzotyczna, wyprawa. Okazuje się, że pomimo wielu lat w zawodzie, nasze nauczycielki nic nie wiedzą o karcie ITIC (International Teacher Identity Card).
To odpowiednik studenckiego ISIC, do którego uprawnieni są nauczyciele i wykładowcy akademiccy (jak głosi oficjalna strona ISIC Polska), ale w praktyce, mogą ją nabyć osoby pracujące w szeroko pojętym sektorze nauczania. Listę punktów, w których wyrobić można kartę, znajdziemy na stronie internetowej ISIC w zakładce „wyrób kartę” a podstawą jej otrzymania jest umowa (o pracę, zlecenie, kontrakt nauczycielski) oraz pewność siebie, że nam się należy. Ja swoją wyrabiałam, gdy prowadziłam ćwiczenia na uczelni i uczyłam w szkole językowej. Karta daje prawo do wielu zniżek, czasem do bezpłatnych wejść (np. do większości muzeów w Madrycie), a co najważniejsze, do ubezpieczenia kosztów leczenia w podróży, na bardzo atrakcyjnych warunkach.
Trasę, zaplanowaną na dziewięć godzin, pokonujemy w siedem, ale i tak jesteśmy wykończeni, więc dajemy się namówić „panu naganiaczowi” na hostel z jego oferty. Cena nie odbiega od tej, jaką płaciliśmy w innych miejscach, standard też nie. Naganiacz okazuje się być także przewodnikiem turystycznym oraz pracownikiem jednej z agencji organizującej zwiedzanie Wyżyny Dzbanów. Wziąwszy pod uwagę prognozę pogody na następny dzień, porzucamy myśl o skuterze i decydujemy się na wycieczkę samochodową. Do ekipy dołącza niemiecka turystka z naszego guesthouse i całą piątką wybieramy się na kolację oraz umawiamy na wspólne zwiedzanie na dzień następny.
Przed dziesiątą docieramy na terminal autobusowy, lśniący nowością choć skąpany w błocie. Załadunek przebiega wyjątkowo sprawnie, ale tuż przed odjazdem okazuje się, że bus jest przepełniony i mamy jechać następnym. Kolejne 40 minut oczekiwania, ale warto było. Zamiast gnieść się, jak sardynki w puszce, jedziemy w cztery osoby: nasza dwójka i dwie austriackie nauczycielki. W połowie trasy dosiadają się jeszcze dwaj Laotańczycy: starszy wieśniak i młody chłopak — uczeń albo student, sądząc po stroju i teczce z książkami.
Droga, którą jedziemy jest błotnista i stroma, samochód tańczy na na śliskiej nawierzchni, a ostre zakręty sprawiają, że żołądek podchodzi do gardła. Azjaci masowo cierpią na chorobę lokomocyjną więc, co przezorniejsi, zaopatrują się na podróż w krople kamforowe i plastikowe torebki. Zapach kamfory łagodzi mdłości, torebki zaś... chyba nie trzeba wyjaśniać. Nasi laotańscy towarzysze nie chorują za bardzo, ale starszy pan zauważalnie źle się czuje i dostarcza, mało budujących, wrażeń słuchowych. Na dodatek wniósł do samochodu woń wsi i kóz, co nie umila podróży. Droga chociaż utwardzona i na większości odcinków asfaltowa, po kilku dniach nieprzerwanych opadów, pokryta jest błotem i kamieniami. Często jedziemy nie szybciej niż 40 km/h, a absurdalnie długi czas przejazdu tak krótkiej trasy, zyskuje uzasadnienie.
Podróżowanie po Azji południowo-wschodniej w porze deszczowej to ruletka. Można trafić na słoneczną i upalną pogodę chłodzoną przelotnymi burzami, można, jak my w tym roku, przez dziesięć dni z rzędu, moknąć w nieustającym deszczu. Jeśli ma się pecha, nici z trekkingów i wspinaczek, a czasem z przejazdu zaplanowaną trasą, bo rozmiękła droga staje się nieprzejezdna. Zaletą podróżowania w tym okresie jest, dużo mniejszy niż w sezonie, ruch turystyczny, łatwość znalezienia miejsca w hotelu oraz spadek cen noclegów i wycieczek.
Podróż umilamy sobie pogawędką z Austriaczkami, wymianą doświadczeń i wrażeń z odwiedzonych miejsc. Panie, w wieku 45+ i 50+, są w Laosie już czterech tygodni. Jedna z nich jest zaprawioną w bojach podróżniczką, dla drugiej to pierwsza, tak egzotyczna, wyprawa. Okazuje się, że pomimo wielu lat w zawodzie, nasze nauczycielki nic nie wiedzą o karcie ITIC (International Teacher Identity Card).
To odpowiednik studenckiego ISIC, do którego uprawnieni są nauczyciele i wykładowcy akademiccy (jak głosi oficjalna strona ISIC Polska), ale w praktyce, mogą ją nabyć osoby pracujące w szeroko pojętym sektorze nauczania. Listę punktów, w których wyrobić można kartę, znajdziemy na stronie internetowej ISIC w zakładce „wyrób kartę” a podstawą jej otrzymania jest umowa (o pracę, zlecenie, kontrakt nauczycielski) oraz pewność siebie, że nam się należy. Ja swoją wyrabiałam, gdy prowadziłam ćwiczenia na uczelni i uczyłam w szkole językowej. Karta daje prawo do wielu zniżek, czasem do bezpłatnych wejść (np. do większości muzeów w Madrycie), a co najważniejsze, do ubezpieczenia kosztów leczenia w podróży, na bardzo atrakcyjnych warunkach.
Trasę, zaplanowaną na dziewięć godzin, pokonujemy w siedem, ale i tak jesteśmy wykończeni, więc dajemy się namówić „panu naganiaczowi” na hostel z jego oferty. Cena nie odbiega od tej, jaką płaciliśmy w innych miejscach, standard też nie. Naganiacz okazuje się być także przewodnikiem turystycznym oraz pracownikiem jednej z agencji organizującej zwiedzanie Wyżyny Dzbanów. Wziąwszy pod uwagę prognozę pogody na następny dzień, porzucamy myśl o skuterze i decydujemy się na wycieczkę samochodową. Do ekipy dołącza niemiecka turystka z naszego guesthouse i całą piątką wybieramy się na kolację oraz umawiamy na wspólne zwiedzanie na dzień następny.