Po tygodniu ciężkiej pracy, nadchodzi czas odpoczynku, zwiedzania i zabawy. Kierunek - Lizbona!
Pierwsze wyzwanie: dostać się na stację kolejową w Sintrze. Autobusy z wioski, w której mieszkam, kursują rzadko, w dodatku nikt nie wie, o jakich godzinach. Rozkład należy traktować raczej jak sugestię, niż wiążącą umowę. "Zawsze możesz łapać stopa" słyszę. W zasadzie dlaczego nie...?
 |
Ruch na drodze jest niewielki |
Wychodzę na przystanek, w okolicach prawdopodobnej pory przejazdu autobusu, ale autostop i tak jest pierwszy. Przemiły starszy pan jedzie do Sintry. Tak, podwiezie mnie. W pewnym momencie, kierunek jazdy rozmija się z drogowskazem. Spokojnie, to stara droga, jest dużo ładniejsza, informuje mnie kierowca. Ma rację. Droga wije się w zielonym tunelu drzew, raz po raz otwierając widok na przepiękne domy, stare posiadłości, ogrody i pałacyki. Zaprojektowana dla wozów i konnych, jest tak wąska, że samochody osobowe ledwo się mijają, a i to w miejscach, gdzie nie jest ograniczona z obu stron murkami.
W drobnej mżawce, okolica wygląda jak wyjęta z baśni - starodrzew, kamienne mury, kute bramy... Tu jest stary pałac, tu mieszkał najbogatszy człowiek w okolicy - opowiada mój towarzysz. Wieżdża nawet na teren ekskluzywnego hotelu, żeby pokazać mi pięknie utrzymany ogród i zabudowania. Autostop był świetnym pomysłem. Nie dość, że komfortowo dojechałam do stacji, kolejowej, to miałam jeszcze wycieczkę krajoznawczą.
Czterdzieści minut jazdy dzieli mnie od Lizbony. Po tygodniu spędzonym w głuszy, miasto jawi się jak centrum wszechświata. Ludzie, sklepy, tramwaje, uliczne targowiska, życie i ruch. Jestem do szpiku kości mieszczuchem, bardzo mi tego brakuje. Dzień upływa na zaplanowanych i niezaplanowanych zakupach, włóczeniu się bez mapy po stromych zaułkach i oczekiwaniu na wieczór. Tak, to impreza kizombowa jest celem mojej wycieczki do Lizbony. Po wielu latach, mam w końcu zaczerpnąć z europejskiego źródła tego tańca. Niczym zelota, który przybył do miejsca kultu, wyczekuję i tonę w obawach. Jak będzie? Czy się tu odnajdę? Większość tancerzy, których spotkam wychowała się przy tej muzyce, tańczą od dziecka. Ja, Europejka z zimnego kraju, uczyłam się zaledwie kilka lat.
Onieśmielona, jak debiutantka na pierwszym balu, przestępuję próg klubu. W środku jest ciemno i tłoczno, obco i gwarno. Tylko muzyka, znanym rytmem, uspokaja i dodaje otuchy. Na szczęście, znajomy uśmiech wyłania się z mroku: dobrze, że jesteś, czekałem na ciebie, chodź, oprowadzę cię. Przepychamy się przez tłum i oto po kilku krokach, perspektywa otwiera się na parkiet pełen tańczących par. Uczucie klaustrofobii znika, bo cała ściana budynku jest przeszklona, a tuż za oknami szumi Tag i błyszczą światła portu.
Nie zdążam się wszystkiemu przyjrzeć, bo już po chwili jestem na parkiecie i zapominam o wcześniejszych obawach. Mam ogromną frajdę, bo na twarzach moich partnerów widzę, powtarzającą się sekwencję: najpierw zdziwienie - gdy kolejne figury płynnie się udają - a potem szczery i radosny uśmiech. Początkowo nieśmiało obserwując moje reakcje, a później z coraz większą werwą, bawią się muzyką, improwizują, wygłupiają. Inne pary mogę oglądać wyłącznie kątem oka, bo na spokojne przypatrywanie się, nie mam szans. Nie udaje mi się nawet dotrzeć do baru, bo kolejne dłonie wyciągają się zapraszającym gestem: gdzie idziesz, zatańczmy, dziś impreza taka krótka. Faktycznie, niedzielna zabawa kończy się o 2.00. Dla większości obecnych, poniedziałek jest normalnym dniem pracy.
Kolejny dzień w Lizbonie upływa leniwie. Mapa, spoczywa na dnie plecaka, a ja, bez planu, wędruję wąskimi uliczkami Chiado i Baixa. Błądząc po zaułkach, zaglądając do księgarń, sklepów z płytami, pijąc kawę w barze, czuję się jak gość, ale nie turysta. Nie mam ochoty wyciągać aparatu, jakby ten gest miał zburzyć delikatną relację nawiązaną z miastem.
 |
restauracja nazywa się UMA |
W porze obiadowej, trafiam do restauracji, która sprawia wrażenie, jakby chciała się ukryć. Kolor drzwi i frezowania imitują wygląd kamiennych płyt, którymi obłożony jest budynek. Fakt, że znajduje się tu przybytek kulinarny, zdradza jedynie kartka w oknie, z odręcznie wypisanymi daniami dnia. Pomimo tego, restauracja jest pełna i z trudem udaje mi się znaleźć stolik. Nawet nie stolik, tylko miejsce przy dużym stole - wskazane mi przez właściciela - zajmowanym już przez stałych bywalców. Panowie stołują się tu od 30 lat, co nieźle świadczy o lokalu.
Wnętrze z niskim sklepieniem wygląda na starą piwnicę na wino, masywne, drewniane stoły przykrywają kraciaste obrusy, a ponad bufetem widać kucharza uwijającego się w kuchni. Jedzenie jest przepyszne, a mocna, portugalska kawa dopełnia stanu błogości.
Niestety, wkrótce po obiedzie trzeba zbierać się do powrotu. Minie trochę czasu, zanim komunikacją publiczną dotrę do swojej wioski, a następnego dnia czeka mnie wytężona praca. Do zobaczenia Lizbono. Do następnego razu.
 |
Mieszkam na końcu świata |