piątek, 15 listopada 2019

Cień Tamilskiego Tygrysa

Z Haputale do Jaffny można dostać się pociągiem. W tym celu, należy pojechać najpierw do Kandy (130 km, 6 - 7 godzin), a następnie z Kandy do Jaffny (270 km, 6-9 godzin). Trasę tę, sugeruje zarówno przewodnik książkowy, jak i internetowe wyszukiwarki połączeń, chociaż jest okrężna i trwa co najmniej 12 godzin.

Okazuje się jednak - co wyszło w rozmowie z właścicielem hostelu - że istnieje bezpośrednie połączenie autobusowe z Diyatalawy (10 km od Haputale) do Jaffny. W dodatku jest to nocny autobus co, dla zaprawionego na azjatyckich traktach turysty, brzmi jak komfortowe rozwiązanie problemu dalekiej trasy. Zyskany, tym sposobem dzień, można przeznaczyć na eksplorację okolicy.
arboretum w Haputale
można się poczuć jak Indiana Jones
Gdy podróżuje się bez planu, dobrą praktyką jest, przyjechać na dworzec z dużym wyprzedzeniem. Na szczęście, bo autobus odjeżdża pół godziny wcześniej, niż mówił właściciel hotelu. Trasa planowana jest na 12 godzin (360 km). Kiedy wehikuł materializuje się na przystanku, dociera do mnie właściwe znaczenie słów hotelarza: to będzie ciężka podróż...

Zamiast oczekiwanego autokaru dalekobieżnego, moim oczom ukazuje się autobus w standardzie podrzędnego PKSu. Miejsce jest tu w cenie, trzy siedzenia po prawej, dwa po lewej. Kolorytu nadaje lankijskie disco puszczone na cały regulator. I tak przez 12 godzin.
pożeracz dróg
Trwająca 23 lata wojna domowa, skończyła się na północy zaledwie 10 lat temu. Jaffna i okolice, wciąż noszą ślady tego konfliktu. Na całym półwyspie spotyka się opuszczone domy - często piękne, kolonialne wille - niszczejące w tropikalnej zieleni.

Współczesna historia Jaffny, jest historią okupacji. Miasto zostało założone przez Portugalczyków w 1621 r., jako centrum kolonialnej administracji. W 1658 r., Portugalczycy utracili Jaffnę na rzecz Holenderskiej Kompanii Wschodnio-Indyjskiej. Po Holendrach, w 1796 r., rządy nad półwyspem przejęli Brytyjczycy. W 1948 r., Sri Lanka uzyskała niepodległość. W 1983 wybuchła wojna domowa na tle konfliktu narodowościowego pomiędzy Tamilami i Syngalezami. W 1986 r., Odziały Tamilskich Tygrysów okupowały Jaffnę od 1986 do 1995 z przerwą w latach 1987 - 1989 r. W 1995 r. kontrolę nad regionem przejęło lankijskie wojsko.
biblioteka publiczna w Jaffnie - jej poprzedniczka została spalona w 1981 r. w czasie zamieszek
Z czasów holenderskich zachował się w Jaffnie fort - największa tego typu konstrukcja zbudowana przez Holendrów w Azji - wzniesiony na miejscu dawniejszych, portugalskich umocnień. Do dzisiaj, najlepiej zachowały się wewnętrzne mury, po zabudowaniach wewnątrz portu zostały tylko ruiny.
wnętrze fortu
mury przegrywają z przyrodą
Półwysep Jaffna jest jednym z najrzadziej odwiedzanych przez turystów, regionów Sri Lanki. Biały (blond) człowiek jest tu atrakcją, jednak atrakcją witaną uśmiechem i przyjaznym pozdrowieniem, a nie nachalnym nagabywaniem czy próbą sprzedaży towarów i usług, po zawyżonych cenach.

Północ zamieszkana jest głównie przez Tamilów. Mają ciemniejszą (niemal hebanową) karnację, są wyżsi, szczuplejsi i - według mnie - bardziej urodziwi od Syngalezów. Kobiety mają piękne, gęste, często bardzo długie włosy. Wobec przyjezdnych odnoszą się serdecznie jednak z rezerwą. Jest w ich sposobie bycia coś, co przywodzi na myśl słowa "klasa" i "duma".
w porcie praca wre
modniś na promie
pomiędzy wyspami
Jaffna jest przepysznym tyglem wpływów lankijskich, hinduskich i portugalskich. Białe buddyjskie stupy, kolorowe hinduskie świątynie, poważne chrześcijańskie kościoły, figurki krów strzegące bram wjazdowych do domów, czworokątne kolumny na gankach i kolonialne wille w różnym stadium upadku. W ogóle na Sri Lance, nie tylko na północy, o wielu budynkach trudno powiedzieć, czy jeszcze nie nie skończono ich budowy, czy już się rozpadają.
prawdopodobnie przodkowie stup - nie do końca wiadomo co to za budowle
świątynia
kiedyś to był piękny dom

wtorek, 12 listopada 2019

Miasteczko utkane z mgieł

Być na Cejlonie i nie zobaczyć pól herbacianych, to jak odwiedzić Paryż i nie spojrzeć na Wieżę Eiffla. Zatem kierunek: Prowincja Uva. Miasteczko Haputale to jedna, z wielu w regionie, baz wypadowych na herbaciane eksploracje. Położone jest w odległości 130 km od Kandy, za to 1000 m wyżej. Pociąg pokonuje tę trasę w - bagatela - 6 godzin.

jak w rodzimym PKP Intercity
Podróż drugą klasą bez miejscówek, przypomina Tetris. Najszybsi zajmują miejsca siedzące, umiarkowani maruderzy miejsca w przejściu między siedzeniami, pozwalające przycupnąć na bagażu, następne w kolejności dziobania są miejsca stojące w wagonie, na końcu miejsca w korytarzu - od kucanych po wiszenie na stopniach wagonu. Gdy jakiś pasażer wysiada, jego miejsce zajmuje inny, z niższego „poziomu“. Powoduje to ciągłą rotację podróżujących.

Niewzruszeni tłokiem, obnośni sprzedawcy jedzenia, ze zwinnością kozicy i gracją baleriny, przemieszczają się nad głowami pasażerów. Kiedy próbuję za jednym z nich - jak za pojazdem uprzywilejowanym - przedrzeć się do toalety, grzęznę po dwóch krokach w plątaninie ramion, nóg i pakunków, podczas gdy mój przewodnik, z wielkim koszem mango w ręku, rozpływa się w tłumie niczym duch.

Widoki urzekają już od pierwszej godziny, od drugiej zaczynają zachwycać. Zieleń pól herbacianych jest specyficzna, soczysta i młoda z wierzchu, podbita tłem głębokiej i nasyconej barwy starszych liści.
takie widoki z okien pociągu
pola herbaty
Po około czterech godzinach jazdy, ze stoków gór wstaje mgła i w kilka minut przesłania krajobraz. Szczyty i doliny nikną z oczu, a pomiędzy pniami najbliższych drzew snują się, namacalne niemal, mleczne kłęby. Przypomina to scenę z filmu grozy.
mgła jak z horroru
Po kolejnych dwóch godzinach, mgłę zmywa ulewa. Zamiera już, gdy pociąg wtacza się na stację w Haputale. Miasteczko położone wśród zielonych szczytów, sprawia baśniowe wrażenie. W kilkanaście minut po ustaniu deszczu, mgła znów wypełza na pola, ulice, spowija domy i pojazdy. Zmrok zapada szybko, na bezgwiezdnym niebie króluje tylko księżyc ukryty za gęstym welonem.

Ze wschodami słońca nie lubimy się o tyle, że wydarzają się one zdecydowanie zbyt wcześnie. Czasem jednak, zwykle przy okazji wakacji, spotykamy się na pokojowej ścieżce. Przedświt w Haputale jest pogodny i gwiaździsty, a także... zimny, Wczorajsze poranne 30°C zastąpiło dzisiejsze 15°C.

Spragnieni estetycznych wrażeń turyści, spotykają się na Lipton Seat, wzgórzu, które upodobał sobie Sir Thomas Lipton. Trzeba przyznać, że widok jest malowniczy. U stóp patrzącego, rozpościerają się zielone tarasy pól herbacianych, malowane pierwszymi promieniami słońca.
świt nad Lipton's Seat
rozjaśnia się
poranna rosa
Chociaż dziś Cejlon słynie z herbaty, jej uprawa na dużą skalę, rozpoczęła się dopiero pod koniec XIX w. Wcześniej uprawiano tu kawę, ale plantacje unicestwiła zaraza zwana „Niszczycielską Emilią“.
plantacja Liptona o brzasku

tak kwitnie herbata
Fabrykę herbaty w Dambatenne , wybudowaną w 1890 r. przez Thomasa Liptona, zwiedzać można od godziny ósmej, my pukamy do jej drzwi chwilę po siódmej. Na Sri Lance, podejście do czasu jest dosyć umowne, a czworo turystów z Polski wystarcza za pretekst, aby pierwsza wycieczka zaczęła się wcześniej.
pierwsza zasada BHP, to zaskarbić sobie przychylność wszystkich bóstw
Przewodnik z pasją opowiada o kolejnych etapach procesu, jaki przechodzą zielone herbaciane listki, zanim trafią do naszych filiżanek. Jego słaby angielski sprawia, że komunikacja jest nieco jednostronna. Potokiem płynie wyuczony tekst, jednak z odpowiedzią na pytania, jest już gorzej.
różne jakości herbaty
Praca w fabryce jest, w dużej mierze, manualna. Suszenie herbaty odbywa się przy pomocy pieców opalanych drewnem, przemieszczanie herbaty pomiędzy kolejnymi fazami, jest ręczne. Dniówka pracownika fizycznego to 700 LKR (równowartość ok. 15 PLN) za 8-godzinny dzień pracy. Za każdą nadgodzinę płacone jest 100 LKR. Brzmi to drastycznie mało, nawet na ubogi region, jakim są okolice Haputale. Przybita tą kalkulacją, pokusiłam się o ćwiczenie myślowe: pracownik fabryki herbaty, posiadający zwykle wykształcenie podstawowe, wykonujący prostą pracę fizyczną, potrzebuje około dwóch godzin, żeby zapracować na danie obiadowe w okolicznej knajpce (ok. 150 - 200 LKR). Ja, na zestaw lunchowy, pracuję około godziny, angażując w to wiedzę ze studiów i znajomość dwóch języków obcych. Z tej perspektywy, różnica nie wydaje się aż tak drastyczna, chociaż nie ma się co oszukiwać, Sri Lanka jest krajem nierozwiniętym i stan zamożności społeczeństwa, jest tu wciąż bardzo niski.
wstępne suszenie herbaty 
pakowanie produktu końcowego
Fabryka Dambatenne jest niewielka i jej zwiedzanie trwa krótko. Przed dziewiątą stoję już na tarasie hotelu i wygrzewam twarz w porannym słońcu. Dzień zapowiada się pięknie. Ta zapowiedź trwa jeszcze niespełna pół godziny, kiedy to z pól w dolinie podnosi się mgła i niczym efekt specjalny na koncercie rockowym, wypełnia ulice, zaułki i ogrody. Przez resztę dnia to rzednie, to znika, to znowu otula wilgotnym szalem ramiona i mury.
i po widokach...

sobota, 9 listopada 2019

Wpis dentystyczny

Na świecie jeździ już tylko kilka wagonów obserwacyjnych, jeden z nich, na trasie Kolombo - Kandy. Wagon ten ma duże okna po bokach i panoramicznie przeszklony tył - jedzie na końcu składu. Chociaż odbiega od wyobrażenia o batyskafie żeglującym wśród tropikalnej zieleni, to pozwala na komfortowe podziwianie widoków. Nie tylko dzięki ponadwymiarowym oknom, ale także swojej klasie Intercity, w której wymagane są miejscówki. W niższych klasach, miejsce siedzące zależy od szczęścia i walecznych łokci.
wagon obserwacyjny
Miasto Kandy, drugie co do wielkości na Sri Lance, rozwinęło się w XIV wieku. Znajduje się tu najważniejsza świątynia buddyjska w kraju wyrosła wokół relikwii zęba. Według legendy, ocalały z kremacji ząb Buddy został w IV w. przywieziony na Sri Lankę. Po długiej tułaczce po wyspie, na początku XVI w. został przejęty przez Portugalczyków, obrócony w proch i rozsypany na falach morza. Magicznie odrodzony, pod koniec XIV w. wrócił do Kandy, gdzie znalazł schronienie w, specjalnie dla niego wzniesionej, świątyni.
Zdaniem ekspertów, biorąc pod uwagę jego rozmiar i kolor, ząb nie może być ludzki i należał raczej do bawoła. W oczach wiernych, opinia ta nie umniejsza jednak świętości relikwii.
najstarsza część Świątyni Zęba
Współczesna świątynia, to murowany kompleks wzniesiony wokół starszej, drewnianej budowli mieszczącej Komnatę Relikwii. Jeszcze na początku XX w., ząb był regularnie wystawiany na widok publiczny, ale ze względów bezpieczeństwa, jest obecnie pilnie strzeżony i eksponowany jedynie przy szczególnych okazjach.
Daleko posunięte środki kontroli, stosowane wobec zwiedzających i wiernych, nie są efektem fanaberii. W 1998 r., wybuch ciężarówki-pułapki spowodował śmierć ponad dwudziestu osób, zawalenie się frontowej fasady oraz pożar, który strawił większość palmowych zwojów z naukami Buddy.
podstawa Komnaty Relikwii
Obok świątyni znajduje się, pierwsze na świecie, muzeum buddyzmu. Nieco chaotyczne i eklektyczne, dostarcza wielu ciekawych informacji, jak ta o istnieniu flagi buddyjskiej zaprojektowanej w 1885 r. przez Komitet z Kolombo lub o roli Afganistanu - kojarzonego głównie z Islamem - w rozprzestrzenianiu się buddyzmu na świecie. Z Indii  do Chin dotarł on właśnie szlakiem przez Hindukusz.
flaga buddyjska
Sale krajowe, przywołują wspomnienia przeszłych wypraw: Shwedagon Pagoda, Bagan, Bayon, Angkor Wat, Borobudur i inspirują do nowych kierunków: Japonia, Korea, Wietnam. Lecz na razie, kielich lankijskiej przygody wciąż prawie pełny.

środa, 6 listopada 2019

Coś nowego

Reisefieber to gorączka, stan podniecenia zbliżającą się podróżą. Jak zatem nazwać stan błogiego wyczekiwania na wyjazd, wewnętrzną harmonię i uczucie, że wszystko jest dokładnie tak, jak być powinno - travel bliss? A więc błogosławiona podróży, rozpocznij się.

Co ostatnio zrobiłaś nowego? To, niedawno usłyszane, pytanie rezonuje mi w uszach, gdy wkraczam na pokład samolotu do Kolombo. To lot inauguracyjny, jest zatem szampan na pokładzie i drobne upominki od linii lotniczych. Tak, pierwszy raz w życiu otwieram nową trasę lotniczą.
Pamiątkowy magnes
Krajowy przewoźnik ani nie zachwyca, ani nie rozczarowuje. Jakość adekwatna jest do ceny. Miło zaskakuje pokładowa filmoteka z dużym wyborem filmów węgierskich, rosyjskich, koreańskich chińskich i japońskich. Entuzjazm jednak szybko gaśnie, ponieważ większości brak napisów, a ścieżki audio są oryginalne. Trzeba będzie podszlifować węgierski przed kolejnym lotem…

Luki w rozrywce uzupełnia kapitan o duszy przewodnika wycieczki „proszę państwa, właśnie opuściliśmy teren Białorusi, za 20 minut wlecimy nad Morze Kaspijskie. Bystry obserwator dostrzeże sylwetki szybów naftowych. Na Sri Lankę wieziemy kosmetyki i lekarstwa, a przywieziemy rybki akwariowe, które będą podróżować w specjalnie przystosowanej strefie cargo."

Pomimo wczesnej pory, na lotnisku Bandaranayike panuje ruch, a strefa bezcłowa tętni życiem. Uwagę zwraca duża ilość sklepów z artykułami RTV i AGD. Rzędy pralek, lodówek i kuchenek ciągną się wzdłuż lotniskowych korytarzy, nadając międzynarodowemu portowi lotniczemu charakter chińskiego bazaru. Na tym jednak kończy się analogia do miast Południowo-Wschodniej Azji.

Kolombo nie jest miejscem, w którym chce się spędzić więcej czasu, niż to konieczne, chyba że jest się pasjonatem budownictwa. Chińczycy uważają inwestycje w nieruchomości na Sri Lance za doskonałą lokatę kapitału i budują tu gigantyczne kompleksy biurowo-hotelowo-mieszkaniowe. Szkielety betonowych wież górują nad nadbrzeżem Galle Face sąsiadującym z kolonialną dzielnicą Fort. Na dodatek, morska bryza przegrywa w starciu ze spalinami zawieszonymi w wilgotnym powietrzu.
Schizofrenia Kolombo: nowoczesny biurowiec nad brzegiem ścieku

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Debiutantka

Po tygodniu ciężkiej pracy, nadchodzi czas odpoczynku, zwiedzania i zabawy. Kierunek - Lizbona!
Pierwsze wyzwanie: dostać się na stację kolejową w Sintrze. Autobusy z wioski, w której mieszkam, kursują rzadko, w dodatku nikt nie wie, o jakich godzinach. Rozkład należy traktować raczej jak sugestię, niż wiążącą umowę. "Zawsze możesz łapać stopa" słyszę. W zasadzie dlaczego nie...?
Ruch na drodze jest niewielki
Wychodzę na przystanek, w okolicach prawdopodobnej pory przejazdu autobusu, ale autostop i tak jest pierwszy. Przemiły starszy pan jedzie do Sintry. Tak, podwiezie mnie. W pewnym momencie, kierunek jazdy rozmija się z drogowskazem. Spokojnie, to stara droga, jest dużo ładniejsza, informuje mnie kierowca. Ma rację. Droga wije się w zielonym tunelu drzew, raz po raz otwierając widok na przepiękne domy, stare posiadłości, ogrody i pałacyki. Zaprojektowana dla wozów i konnych, jest tak wąska, że samochody osobowe ledwo się mijają, a i to w miejscach, gdzie nie jest ograniczona z obu stron murkami.

W drobnej mżawce, okolica wygląda jak wyjęta z baśni - starodrzew, kamienne mury, kute bramy... Tu jest stary pałac, tu mieszkał najbogatszy człowiek w okolicy - opowiada mój towarzysz. Wieżdża nawet na teren ekskluzywnego hotelu, żeby pokazać mi pięknie utrzymany ogród i zabudowania. Autostop był świetnym pomysłem. Nie dość, że komfortowo dojechałam do stacji, kolejowej, to miałam jeszcze wycieczkę krajoznawczą.

Czterdzieści minut jazdy dzieli mnie od Lizbony. Po tygodniu spędzonym w głuszy, miasto jawi się jak centrum wszechświata. Ludzie, sklepy, tramwaje, uliczne targowiska, życie i ruch. Jestem do szpiku kości mieszczuchem, bardzo mi tego brakuje. Dzień upływa na zaplanowanych i niezaplanowanych zakupach, włóczeniu się bez mapy po stromych zaułkach i oczekiwaniu na wieczór. Tak, to impreza kizombowa jest celem mojej wycieczki do Lizbony. Po wielu latach, mam w końcu zaczerpnąć z europejskiego źródła tego tańca. Niczym zelota, który przybył do miejsca kultu, wyczekuję i tonę w obawach. Jak będzie? Czy się tu odnajdę? Większość tancerzy, których spotkam wychowała się przy tej muzyce, tańczą od dziecka. Ja, Europejka z zimnego kraju, uczyłam się zaledwie kilka lat.

Onieśmielona, jak debiutantka na pierwszym balu, przestępuję próg klubu. W środku jest ciemno i tłoczno, obco i gwarno. Tylko muzyka, znanym rytmem, uspokaja i dodaje otuchy. Na szczęście, znajomy uśmiech wyłania się z mroku: dobrze, że jesteś, czekałem na ciebie, chodź, oprowadzę cię. Przepychamy się przez tłum i oto po kilku krokach, perspektywa otwiera się na parkiet pełen tańczących par. Uczucie klaustrofobii znika, bo cała ściana budynku jest przeszklona, a tuż za oknami szumi Tag i błyszczą światła portu.

Nie zdążam się wszystkiemu przyjrzeć, bo już po chwili jestem na parkiecie i zapominam o wcześniejszych obawach. Mam ogromną frajdę, bo na twarzach moich partnerów widzę, powtarzającą się sekwencję: najpierw zdziwienie - gdy kolejne figury płynnie się udają - a potem szczery i radosny uśmiech. Początkowo nieśmiało obserwując moje reakcje, a później z coraz większą werwą, bawią się muzyką, improwizują, wygłupiają. Inne pary mogę oglądać wyłącznie kątem oka, bo na spokojne przypatrywanie się, nie mam szans. Nie udaje mi się nawet dotrzeć do baru, bo kolejne dłonie wyciągają się zapraszającym gestem: gdzie idziesz, zatańczmy, dziś impreza taka krótka. Faktycznie, niedzielna zabawa kończy się o 2.00. Dla większości obecnych, poniedziałek jest normalnym dniem pracy.


Kolejny dzień w Lizbonie upływa leniwie. Mapa, spoczywa na dnie plecaka, a ja, bez planu, wędruję wąskimi uliczkami Chiado i Baixa. Błądząc po zaułkach, zaglądając do księgarń, sklepów z płytami, pijąc kawę w barze, czuję się jak gość, ale nie turysta. Nie mam ochoty wyciągać aparatu, jakby ten gest miał zburzyć delikatną relację nawiązaną z miastem.

restauracja nazywa się UMA
W porze obiadowej, trafiam do restauracji, która sprawia wrażenie, jakby chciała się ukryć. Kolor drzwi i frezowania imitują wygląd kamiennych płyt, którymi obłożony jest budynek. Fakt, że znajduje się tu przybytek kulinarny, zdradza jedynie kartka w oknie, z odręcznie wypisanymi daniami dnia. Pomimo tego, restauracja jest pełna i z trudem udaje mi się znaleźć stolik. Nawet nie stolik, tylko miejsce przy dużym stole - wskazane mi przez właściciela - zajmowanym już przez stałych bywalców. Panowie stołują się tu od 30 lat, co nieźle świadczy o lokalu. 

Wnętrze z niskim sklepieniem wygląda na starą piwnicę na wino, masywne, drewniane stoły przykrywają kraciaste obrusy, a ponad bufetem widać kucharza uwijającego się w kuchni. Jedzenie jest przepyszne, a mocna, portugalska kawa dopełnia stanu błogości.

Niestety, wkrótce po obiedzie trzeba zbierać się do powrotu. Minie trochę czasu, zanim komunikacją publiczną dotrę do swojej wioski, a następnego dnia czeka mnie wytężona praca. Do zobaczenia Lizbono. Do następnego razu.
Mieszkam na końcu świata

wtorek, 5 kwietnia 2016

Bilet na kocią łapę

Motywy podróżowania bywają różne: interesy, wypoczynek, nauka, ciekawość bądź nuda. Zdarza się jednak i tak, że jest to splot przypadków, impulsywnych decyzji i odrobiny szczęścia. Wszystko zaczyna się pewnego marcowego popołudnia, gdy stojąc przed, byłym już, "moim" biurowcem zastanawiam się co zrobić z resztą życia. W piękny, słoneczny dzień, gdy wiosna właśnie pączkuje, perspektywa posiadania ogromu wolnego czasu nie jest szczególnie przygnębiająca, a szok wynikły z niespodziewanej utraty pracy, daje poczucie, że mogę wszystko.

Kolejne dni upływają na rozmowach ze znajomymi, zastanawianiu się co dalej, liczeniu, planowaniu i sprawdzaniu możliwości. Uczucie wszechmocy blaknie, a ja nie chcę go stracić. W uszach wciąż brzmią mi słowa najlepszej z szefowych: rób to, co sprawia, że jesteś szczęśliwa. No właśnie, co? Nie chodzi przecież o przelotną przyjemność, która znudzi mnie za kilka tygodni, najdalej miesięcy.

Rozważania w skali makro idą ciężko, skupiam się więc na mikro. Zawsze chciałam przepracować letni sezon w jakimś hotelu albo barze przy plaży. Nietypowe marzenie jak na kogoś z dyplomem dobrej uczelni w kieszeni i doświadczeniem zawodowym na trzech kontynentach. W dodatku, nie rzuca się pracy w poważnej korporacji, żeby sprzątać pokoje, albo podawać drinki. Ale skoro rzucać nie trzeba...

Wszechmogący Internet ułatwia sprawę. Jak się okazuje, sporo jest stron, na których branża turystyczna poszukuje pracowników. Od ręki. Pieniądze marne albo żadne - często praca za zakwaterowanie i wyżywienie - ale w sam raz na długie i aktywne "wakacje". Dla mnie kopalnią ofert jest forum na www.hosteljobs.net. Inne ciekawe strony to: www.helpx.net, www.worktrade.org, www.workaway.info, www.nomador.com i www.trustedhousesitters.com.

Wybór pada na Portugalię, zarówno ze względu na pasujące mi daty i charakter zajęcia (remont przyszłego hostelu), jak i bliskość Lizbony - europejskiej mekki tancerzy kizomby.

W ciągu kilku dni kupuję bilety, organizuję opiekę do mieszkania, pakuję plecak i oto siedzę w samolocie, z mieszaniną obawy, ciekawości i ekscytacji. Jak się to wszytko ułoży? Czy dam radę? Z kim przyjdzie mi pracować? Czy to, w ogóle, ma sens?

Gdy koła uderzają o pas lądowiska, nie czas na rozterki. Raz kozie śmierć! Którędy do pociągu do Sintry..?
Widok na Lizbonę przy podchodzeniu do lądowania

środa, 5 listopada 2014

Smaki i smaczki Tajlandii

Każdy kraj ma swoje zwyczaje i drobne dziwactwa. Zwykle są niegroźne, czasem zabawne, często pragmatyczne, czasami irytujące. Koloryt Tajlandii tworzy kilka zjawisk.

Powszechne w Azji przekonanie, że wytarcie nosa w miejscu publicznym jest skrajnie nieeleganckie. Za to pociąganie nosem, tak zwane "flukanie" lub "siąkanie" przez kilka godzin, nie jest najmniejszą ujmą na honorze.

Absolutna nieumiejętność czytania mapy - brak kompetencji powszechny dla tego regionu.

Tajowie żywią ogromny szacunek dla króla, obraza majestatu traktowana jest jak przestępstwo. Jednym z przejawów patriotyzmu jest odgrywanie w publicznych miejscach hymnu państwowego, dwa razy dziennie. Spotykało nas to zazwyczaj na stacjach autobusowych lub kolejowych i trzeba przyznać, że poddani Bhumibola Adulyadeja z dużą powagą traktują ten narodowy rytuał.

Tajlandia to duży kraj, a kolej nie cieszy się najlepszą sławą z powodu opóźnień. Bardzo dobrze prosperuje za to sektor przewozów autokarowych, a autobusy nocne są tym, czego każdy aktywny turysta, wcześniej czy później, w Tajlandii zakosztuje. Jakość usług waha się pomiędzy firmami, czasem ocierając się o luksus, przeważnie jednak nie schodząc poniżej bardzo porządnego poziomu. Fotele są wygodne i rozkładają się bardziej niż w większości linii lotniczych, na pokładzie serwowane są bezpłatne napoje i przekąski. Jeśli obsługa nie roznosi jedzenie, należy zachować czujność na postojach. Na popularnych trasach istnieją prawdziwe centra żywieniowo-obsługowe będące skrzyżowaniem jadłodajni z night marketem. W części stołówkowej, za okazaniem biletu, dostaje się ciepły posiłek. Personel kantyny, z wprawą mistrzów musztry, usadza pasażerów przy wspólnych 8-10 osobowych stołach, na które wjeżdża garnek z ryżem i półmiski z daniami. Nie ma czasu na pogawędki, ale nikt też nie rzuca się na jedzenie, nie nakłada kopiastych porcji, które zostawia w połowie niezjedzone. Umiar jest w cenie, a kultura przy stole świadczy o kulturze człowieka.

W nocnych autobusach cierpieć będą wielbiciele nocnych lektur, ponieważ światło gaśnie w około godzinę po wyruszeniu ze stacji początkowej i mniej więcej kwadrans po postoju. Lampki nad fotelami nie działają, więc jeśli ktoś chce poczytać dłużej książkę, musi zawczasu zaopatrzyć się w latarkę.

Masaże, to jedna z rzeczy, z którymi nieodmiennie kojarzy się Tajlandia. Zabiegowi temu z równym upodobaniem oddają się turyści, co miejscowi. Salonów i szkół masażu jest zatrzęsienie, jednak w turystycznych miejscach warto kierować się rekomendacją kogoś, kto nie ma interesu w poleceniu tego, a nie innego miejsca. Dobrze wykonany masaż potrafi zdziałać cuda, ale trudno go nazwać czystą przyjemnością. Jako zabieg akupresurowy polega na mocnym uciskaniu odpowiednich miejsc na ciele pacjenta, co bywa bolesne.

Z czystym sumieniem mogę zarekomendować, polecony mi przez przyjaciółkę, salon Shewa na ulicy Rambuttri w Bangkoku.

Europejki tęsknią za złotą karnacją, a Azjatki poświęcają dużo wysiłku na wybielenie swojej skóry. W perfumeriach znajdziemy wszystkie międzynarodowe marki kosmetyczne, przy czym 90% specyfików do pielęgnacji ciała będzie w wersji wybielającej. Ta pogoń za niedościgłym ideałem urody, prowadzi czasem do opłakanych efektów. Azjatycka buzia w odcieniu syntetycznej bladości i albinicznego róźu wygląda upiornie. Niejednokrotnie widuje się też efekt poparzeń chemicznych.


Jedzenie w Tajlandii jest pyszne i o zdecydowanym smaku. "Zdecydowanym" oznacza często pikantnym, a poziomy ostrości występują w szerokiej gamie. Osobom lubiącym potrawy łagodne, radzi się zawsze pytać czy "not spicy?". Osobiście lubię pikantne jedzenie, ale nie odważyłam się na tajski poziom "very spicy", ponieważ już "medium spicy" wypalało kubki smakowe.

Najprzykrzejszym doświadczeniem wyjazdu było odkrycie czasowej prohibicji. Alkohol może być sprzedawany wyłącznie w godzinach 11.00-14.00 i 17.00-24.00. Fakt, że do wiedzy tej dochodzimy dopiero ostatniego wieczora świadczy jedynie o tym, jak zdrowy tryb życia prowadziłyśmy podczas całych wakacji.